Za nami częstochowska gala
sygnowana hasłem: „Mistrzowskie rozdanie”. Karty zostały już rozdane, a partie
zakończone. Osobiście udało mi się obejrzeć 3 ostatnie pojedynki tej imprezy… no niezupełnie 3, ale o tym za
chwilę. O to moje luźne spojrzenie na wydarzenia z sobotniego wieczoru.
Michał Żeromiński – Krzysztof Szot
Pojedynek, który nie budził we
mnie specjalnych emocji. Niektórzy powiedzieliby pewnie, że skradł on tego
wieczoru „show”. Jak dla mnie żadnego wielkiego show w Częstochowie nie było,
choć walka rzeczywiście była zacięta i momentami dramatyczna. Szot już w
początkowych rundach zerwał mięsień dwugłowy ramienia, co mogło zwiastować
przedwczesne zakończenie pojedynku. Nic takiego nie miało jednak miejsca.
Mieliśmy wyrównaną walkę blisko 40-letniego, jednorękiego dziadka z 9 lat
młodszym Żeromińskim, który przygotowywał się do pojedynku pod okiem m.in. dietetyka
i trenera od przygotowania fizycznego. Nie jestem fanem żadnego z tych dwóch
pięściarzy, a walk w których nikomu nie kibicuję nie ogląda mi się za dobrze.
Szot to rzeźnik (dosłownie), który dorabia sobie na boksie, solidny rutyniarz
bez większych, sportowych ambicji. Żeromiński to gość, którego kariera zmierza
w nieznanym kierunku. Ma 30-lat, prochu już nie wymyśli, a w jego boksu nie ma
niczego specjalnego – choćby mocnego ciosu. Z drugiej strony - nie każdy musi
być przecież mistrzem świata.
Rezultat: Michał Żeromiński PTS
Robert Parzęczewski – Zura Mekereshvili
Starcie ambitnego pupilka
publiczności z „groźnym Gruzinem”. Ten Gruzin był naprawdę groźny i przyznam,
że zaskoczył mnie na plus swoim przygotowaniem fizycznym oraz uporem. Widać
było, że jego ciosy naprawdę ważyły. Na szczęście „Arab” większości z nich
uniknął. Parzęczewski pokazał się z naprawdę dobrej strony – był ruchliwy,
metodyczny i solidny w obronie. Nie podpalał się, jak to czasem się wcześniej
zdarzało. Ta walka była dla Polaka bardzo pożytecznym testem przed
poważniejszymi wyzwaniami w przyszłości. Chyba pierwszy raz widzieliśmy „Araba”
w odwrocie przez praktycznie całą walkę, a już na pewno 10-rundową. Ostatecznie
taka taktyka okazała się skuteczna, a Częstochowianin sięgnął po pierwsze
poważniejsze trofeum w swojej karierze – pas młodzieżowy WBO. Pojedynek miał generalnie dość jednostajny
przebieg (Parzęczewski obskakuje Gruzina, ten goni i chce urwać głowę), jednak
dla mnie był i tak o wiele ciekawszy i zdatny do oglądania niż walka wieczoru…
Rezultat: Robert Parzęczewski PTS
Ewa Brodnicka - Irma Balijagic Adler
Tutaj największe show zrobił
konferansjer – tuż przed walką. Od początku zarysował się raczej łatwy do
przewidzenia scenariusz. „Kleo” punktowała swoją rywalkę, była od niej przede
wszystkim szybsza. Można by tu się rozpisywać nad rodzajami ciosów (głównie
proste), które zadawała Brodnicka, jednak nie ma to według mnie większego
sensu. Uderzenia Ewy nie miały wystarczającej wymowy, widać było fizyczną
przepaść dzielącą boks kobiecy od męskiego. Styl „Kleo” jest jednak znany i
można się było takiego obrazu walki spodziewać. Ciężka to była walka do
oglądania. Osobiście zasnąłem w okolicach 3-4 rundy i obudziłem się na werdykt.
Byłem na tyle pewien, że dalszy przebieg walki będzie równie monotonny, że
specjalnie ze swoją sennością nie walczyłem. Jeśli było inaczej i mieliśmy jakieś
zwroty akcji, destrukcyjne ciosy to niech ktoś mnie oświeci. Faktem jest, że „Królowa
polskiego boksu” wygrała na punkty i zdobyła tytuł tymczasowej mistrzyni świata
federacji WBO. Żeby nie było – nie jestem antyfanem jej całego wizerunku
(stosunek neutralny), ani fanem Ewy Piątkowskiej. Uważam jednak, że większe
emocje w walce Brodnickiej pojawią się dopiero, gdy… zostanie znokautowana, lub
zmierzy się z kimś z realnej, światowej czołówki (a może chociaż z Sidorenko).
Jeśli tak się nie stanie to przewiduje dalsze festiwale „pacania”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz