poniedziałek, 26 lutego 2018

MÓZGOWA LITERATURA, CZ.2 - "Mózg rządzi. Twój niezastąpiony narząd"



"Mózg rządzi. Twój niezastąpiony narząd" to druga pozycja, którą postanowiłem zrecenzować w ramach comiesięcznego cyklu "Mózgowa literatura". Autorką książki jest Kaja Nordengen, norweska lekarka specjalizująca się w neurologii. Za ilustracje i okładkę książki odpowiada z kolei jej młodsza siostra. "Mózg rządzi" to książka, która podbiła serca Norwegów, a w ostatnim czasie trafiła także do innych państw. Prawa do jej przekładu nabyły wydawnictwa z kilkunastu krajów. 

Polska premiera omawianego tytułu swoją premierę miała przed kilkoma tygodniami. Co ciekawe, za druk egzemplarza, który trafił w moje ręce odpowiada toruński Zapolex. Trzeba tu na wstępie przyznać, że książka wizualnie prezentuje się naprawdę estetycznie i zachęcająco. Twarda oprawa, dobrze dobrana kolorystyka i przyjemny dla oka układ i czcionka tekstu zasługują na duży plus. "Mózg rządzi" został podzielony na kilkanaście większych rozdziałów, oraz kilkadziesiąt krótkich podrozdziałów. Dzięki takiej formie książkę czyta się bardzo szybko i bez znużenia. Czyta się szybko, także - a może przede wszystkim ze względu na przystępny język i bardzo interesującą treść. Ogólnie rzecz biorąc, omawiana lektura traktuje o funkcjonowaniu naszego najważniejszego narządu, mitach z nim związanych oraz licznych badaniach, które wykonano w celu lepszego poznania ludzkiego umysłu. Z książki Kaji Nordengen dowiemy się m.in jak zbudowany jest mózg, jakie funkcje mają jego różne części oraz jak ich działanie wpływa na nasze zachowania i decyzje. Poniekąd książka ta jest w swojej koncepcji podobna do omawianej przeze mnie przed miesiącem: „Mózg. 41 największych mitów”. Również rozwiewa i objaśnia liczne "mózgowe" mity oraz odpowiada na najczęstsze wątpliwości dotyczącego naszego niezastąpionego narządu.  Wszystko wyjaśnione w prosty i zrozumiały sposób. Omawiany tytuł charakteryzuje się dwiema specyficznymi rzeczami: poczuciem humoru oraz częstym obrazowaniem mechanizmów umysłu za pomocą codziennych, trywialnych sytuacji.  Wszystko to dodaje smaczku i sprawia, że lektura jest łatwiej strawna i przyjemniejsza w odbiorze. Warto jeszcze dodać, że książka została zaopatrzona w dość sporą liczbę przypisów, co ułatwia zlokalizowanie źródeł przedstawianej wiedzy. Fajnym akcentem są także wspomniane na wstępie ilustracje. Zostały one  dobrze wykonane i prezentują się naprawdę przejrzyście. Czy zatem "Mózg rządzi" jest tytułem pozbawionym wad? Większych nie zarejestrowałem, choć na upartego można by się doczepić, np. przytaczania historii Phineasa Gage'a w kontekście trwałych zmian behawioralnych, powstałych w wyniku uszkodzenia poszczególnych płatów mózgu. Istnieją bowiem przesłanki, że cała historia jest nieco naciągana, o czym przeczytamy więcej m.in. we wspomnianej już dziś lekturze: „Mózg. 41 największych mitów”. Faktem jest również to, że "Mózg rządzi" to książka nieco mniej szczegółowa i precyzyjna niż przytoczony przed momentem tytuł. Widać jednak, że wynika to poniekąd z konceptu jaki obrała norweska autorka – czyli skupienie się na podstawach i najistotniejszych kwestiach. To w sumie byłoby na tyle, jeśli chodzi o grzechy pozycji, którą dziś omawiam. 

"Mózg rządzi. Twój niezastąpiony narząd" to książka, którą warto przeczytać. Mózgu używa każdy (a przynajmniej tak powinno być 🙂 ), więc myślę że każdy wyciągnie z niej coś dla siebie. Być może ludzie, którzy siedzą trochę w temacie nie dowiedzą się z niej za wiele nowego, ale wszyscy pozostali z pewnością podczas tej lektury nie raz się zaciekawią, czy uśmiechną. To bardzo dobry wybór na pierwszą książkę dla kogoś kto chce dowiedzieć się czegoś na temat tego, kluczowego dla człowieka organu. Polecam, nie zawiedziecie się.

MÓZGOWA LITERATURA, CZ.1 "Mózg. 41 największych mitów":

środa, 21 lutego 2018

Mini recenzje - "Zimna siła", "Nagi wojownik", "Sztuka życia"

Dziś czas na kolejny post z cyklu "Mini recenzje". Nie przedłużając, zabieram się do krótkiej recenzji trzech tytułów, które wpadły w moje ręce ostatnimi czasy. 


Zimna siła - D. Dobropolski 

Zwięźle i lakonicznie napisana książeczka (ma niecałe 100 stron). Nie znaczy to jednak, że jest to lektura uboga w treść, czy mało konkretna. Wręcz przeciwnie. Dawid Dobropolski to młody, choć bardzo inteligentny i uzdolniony gość. W "Zimnej sile" znajdziemy wszystkie informacje niezbędne do rozpoczęcia swojej przygody z terapią zimnem, a przede wszystkim z tzw. "morsowaniem".  Książka jest podzielona na 4 części, które traktują odpowiednio o fizjologicznych procesach towarzyszących ekspozycji na zimno (teoria), praktycznych poradach dotyczących adaptacji do zimna, podłożu psychologicznym terapii zimnem. Ostatnia część składa się z odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania związane z tzw. "morsowaniem". "Zimna siła" to takie mini-kompendium (choć wyczerpujące) na temat adaptacji do zimna i tego dlaczego warto ją przeprowadzać. Książka jak na swoje gabaryty nie jest tania, ale mogę ją śmiało polecić - to dość unikatowa publikacja na polskim rynku wydawniczym. 

Ocena: 8/10 


Nagi Wojownik – P. Tsatsouline 

Klasyka gatunku. Choć posiadam w swojej biblioteczce większość książek rosyjskiego autora, to za "Nagiego wojownika" wziąłem się dopiero ostatnio. To lektura bardzo konkretna i pożyteczna. Nawet zaawansowani adepci treningu fizycznego powinni czasem do niej wrócić. Szczególnie zwolennicy treningu siłowego w oparciu o masę własnego ciała. Na tym bowiem skupia się Tsatsouline w tej pozycji. "Nagi wojownik" skupia się na maksymalizowaniu efektów siłowych, przy minimalizacji ilości środków do tego służących. Nie znajdziemy tu prezentacji setek wymyślnych ćwiczeń. Autor skupił się tylko na dwóch, oraz ich wariacjach – chodzi o pompki jednorącz oraz tzw. pistolety. Prócz wspomnianych ćwiczeń w książce znalazło się naprawdę sporo porad dotyczących zwiększania generowanej przez nas siły. To taka staromodna szkoła budowania siły, Tsatsouline często odnosi się do metod starych mistrzów - nie tylko dyscyplin siłowych, ale też np. sztuk walki. Jednym słowem - praktycznie każdy, chcący poprawić swoją tężyznę fizyczną znajdzie tu coś dla siebie. Minimum środków, maksimum efektów - to przesłanie tej książki. 

Ocena: 9/10 



Sztuka życia - Z. Lew – Starowicz 

Lekka, przyjemna, ale i użyteczna lektura. Książka ma formę długiego wywiadu, dotyczącego różnych sfer życia. Znany, polski profesor dzieli się w niej swoją mądrością, a w rolę pytającej wcieliła się Krystyna Romanowska. W "Sztuce życia" poruszono m.in. tematy kojącej siły tańca, muzykoterapii, czy odpowiednich stosunków społecznych. To pozycja dobra na "doła", lub odprężenie po ciężkim, życiowym okresie. Nie jest szczególnie rozbudowana, choć nie uważam tego za wadę. Sądzę, że współcześnie wiele książek jest na siłę przeciągniętych i za dużo w nich lania wody, by sztucznie zwiększyć ich objętość i nadać tym samym książce większej "wartości". "Sztuka życia" jest od tego wolna. To konkretna, zwięzła pozycja, która przypomina nam o tym co w życiu jest naprawdę ważne. Dobry wybór do kawy, na 2-godzinną lekturę. 

Ocena: 8/10 

sobota, 17 lutego 2018

Mniej znaczy więcej

Wpis ten jest niejako uzupełnieniem poprzedniego. Podzielę się w nim moimi inspiracjami, przemyśleniami oraz aktualnymi postanowieniami dotyczącymi podejścia do ogólnie pojętego treningu fizycznego.  

Przed tygodniem brałem udział w 2 poziomie szkolenia z Metodyki treningowej. Prowadzącym szkolenie był Maciej Bielski. To jeden z lepszych specjalistów w naszym kraju, jeśli chodzi o temat przygotowania fizycznego. To zarazem mój autorytet w tej dziedzinie. Jedną z dewiz treningowych Maćka jest tytułowe "mniej znaczy więcej". Podpisuję się pod tą myślą obiema rękami. Na czym to tak naprawdę polega i jak to interpretować? 

Zapewne każdy, lub prawie każdy z "ludzi trenujących" miał do czynienia kiedyś z podobną historią. Niektórzy podobną tendencję przejawiają systematycznie. Chodzi mi o sytuację, kiedy zrodziła się w nas silna motywacja do treningu i osiągnięcia danego celu. Zakładamy wówczas, że będziemy trenować ze wszystkich sił i w jak największym stopniu podporządkujemy życie wybranemu celowi. Wydaje się to logicznym posunięciem, w końcu trening czyni mistrza, a trenować trzeba dużo i ciężko - tak jak najwięksi mistrzowie sportu. Problem polega głównie na tym, że: a) ci mistrzowie mają za sobą szeroki i profesjonalny sztab trenerski i medyczny, b) obserwując ich treningi z boku, czy na urywkach w formie video tracimy z pola widzenia szerszą perspektywę. W punkcie b, chodzi mi mianowicie o to, że to co zazwyczaj widzimy to właśnie fragmenty ukazujące najcięższe i najbardziej widowiskowe elementy treningu sportowych autorytetów. W taki sposób możemy przyjąć nieco zniekształconą perspektywę procesu treningowego. Mniej lub bardziej świadomie. Łatwiej wtedy zapomnieć o fundamentach. Jeśli mowa o zniekształconej perspektywie to można by to zjawisko porównać do dość powszechnego przeceniania sportowej klasy legendarnego Mike'a Tysona. Oczywiście był to pięściarz wybitny i nietuzinkowy. Wielu uważa nawet, że w swoim "prime" absolutnie najlepszy w historii i nie do pokonania. Tu widać jak łatwo może zmanipulować internet, YouTube i tylko powierzchowne zgłębianie tematu. Śmieć twierdzić, że większość tych piejących nad sportową nieskazitelnością "Iron'a" nie widziało żadnej walki Mike'a w całości - no może prócz tych kilkudziesięciosekundowych : ) Urywki z brutalnych nokautów wyglądają wspaniale i łatwo popaść w zachwyt. Jednocześnie wielu zapomina przy okazji (lub nie jest tego w ogóle świadoma), że nie raz ten efektowny nokaut był poprzedzony kilkoma rundami dość wyrównanego pojedynku. Mike w końcu przełamywał rywala swoją fizycznością, jednak z pewnością nie przełamałby w ten sposób każdego (szczególnie atletycznych dwu-metrowców). Do kwestii zapatrzenia w urywki trenujących mistrzów dodam jeszcze jedną myśl, która często nie jest brana pod uwagę. Otóż, nawet mistrzowie często... nie trenują w poprawny i optymalny sposób. I nie chodzi mi tu, żeby coś im odjąć - wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś sięgnął po laury w sporcie, nie ćwicząc najskuteczniejszymi możliwymi metodami, to tym bardziej jest to historia i potencjał sportowy godny podziwu. 

Takie przypadki to jednak ewenementy. Większość z nas jest lata świetlne od sportowych tuzów jeśli chodzi o predyspozycje i ogólną wytrzymałość organizmu do znoszenia obciążeń. To tylko kwestia czasu kiedy "trenując ze wszystkich sił" po prostu się rozsypiemy. Można takie radosne podejście porównać do lotu mitologicznego Ikara. Zwykle im szybciej się wtedy wzbijamy w niebo, tym szybciej spadniemy i  nastanie właściwy czas, by w końcu zmodyfikować swoje podejście. Wielu trenuje jednak "od kontuzji do kontuzji". Jest to zjawisko szczególnie często spotykane w sporcie zawodowym i mimo wszystko nie do końca możliwe do wykluczenia, przy wymogach współczesnej rywalizacji sportowej. Swoje słowa kieruje, jednak przede wszystkim do ludzi trenujących rekreacyjnie, kilka razy tygodniu. Tutaj również kontuzje nie są rzadkością, szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy "moda na bycie fit" przybiera co raz większe rozmiary. Za aktywność fizyczną biorą się niejednokrotnie ludzie, którzy od lat nie wykonali jakichkolwiek badań lekarskich, czy tacy którzy 2/3 życia przesiedzieli na kanapie – a na pierwszej wizycie na siłowni chwytają za wolne ciężary.  Motywacja na odpowiednim poziomie jest sprzymierzeńcem, ale często zamiast tego następuje niestety przemotywowanie wynikłe z odbicia się od stanu bezczynności. Mam tu na myśli "entuzjazm świeżaka" - czyli zachłyśnięcie się aktywnym trybem życia, nagła zmiana stylu bycia o 180 stopni, oraz przesadna ambicja w dążeniu do celu. Ten syndrom dotyczy, jednak nie tylko początkujących, ale i bardziej doświadczone osoby - zwykle takie które posiadają dość emocjonalną i impulsywną osobowość. 

Współcześnie ludzie mają tendencję do chwytania się wszystkich nowinek i cudownych, modnych sposobów na poprawę swojej formy. Zapominają przy tym o podstawowych narzędziach jakimi dysponują, które mają pod swoim nosem. Myślę tu przede wszystkim o własnym ciele. Tak, z samym ciałem można wykonać już bardzo dużo ku temu by uczynić nas sprawniejszymi, zdrowszymi i silniejszymi. Często zbyt szybko przestajemy pracować nad świadomością w tej kwestii i pośpiesznie wzbijamy się do lotu, niczym wspomniany Ikar. Potem powtarzające się kontuzje są często nie tyle dziełem przypadku, czy prześladującego pecha, co po prostu efektem zaniedbania fundamentów. Przesadna ambicja to co raz częściej spotykana przeszkoda na drodze do bycia rzeczywiście lepszą wersją samego siebie. Zwolnij, zastanów się, bądź świadomy. Tu chodzi nie tylko o ciało, ale także o psychikę. Przemotywowanie może sprawić, że wypalisz się mentalnie tak samo, jak i fizycznie. Nie mówię oczywiście, by nie trenować ciężko. To często jest niezbędnym komponentem do zaliczenia treningowego progresu. Więcej nie znaczy jednak lepiej.   

Sam od pewnego czasu staram się podejść do tematu w inny sposób. Przede mną jeszcze dużo pracy, ale myślę że kurs został obrany na bardziej odpowiedni efektywniejszy w perspektywie długofalowej. Kiedyś sam trenowałem "od kontuzji do kontuzji". Teraz cofnąłem się o te kilka, wspomnianych w poprzednim poście klas. Na nabranie rozpędu jeszcze przyjdzie czas. Sadzę, że i wielu innym osobom taki zabieg  i zmiana podejścia treningowego wyszłyby na dobre : ) Już niebawem zamieszczę na blogu nieco więcej konkretów i merytoryki. Zdradzę, że szykuję wpis dotyczący odpowiedniego przygotowania do sezonu biegowego. Tymczasem, zamieszczam na koniec kilka myśli podsumowujących niniejszy post, a wyniesionych ze szkoleń z Maciejem Bielskim: 

  • Bądź systematyczny, czas i tak upłynie 
  • Zmęczenie to nie cel treningu, a jego ewentualny efekt uboczny 
  • Oddech to fundament transferu energii i zdrowia 
  • Siła to baza do innych zdolności motorycznych 
  • Mniej znaczy więcej