sobota, 26 sierpnia 2017

Lou Duva. Moje siedem dekad w boksie - recenzja


Lou Duva to legenda zawodowego boksu. Choć w swoim życiu (jako trener i menedżer) zajmował się aż 19 mistrzami świata, to w naszym kraju zdecydowana większość osób kojarzyć będzie jego osobę z postacią Andrzeja Gołoty. Obrazek nieprzytomnego Duvy, leżącego pośród rozwścieczonego tłumu po walce Polaka z Bowe, to bardzo często wspomnienie we wszelakich urywkach filmowych z kariery Andrzeja. Temperament to jedna z cech charakterystycznych Amerykanina z włoskimi korzeniami. Tak się niestety złożyło, że autobiografia tego członka galerii sław boksu miała w naszym kraju premierę kilka miesięcy po jego śmierci… Świętej pamięci Lou Duva odszedł od nas 8 marca bieżącego roku. Miał 94 lata.

„Moje siedem dekad w boksie” trafiło w moje ręce jeszcze przed oficjalną premierą. Jest to więc świeżutka pozycja, a nad jej zakupem długo się nie zastanawiałem. Sam tytuł może sugerować, że ta lektura to nie lada gratka dla kogoś lubującego się w historii boksu oraz ciekawostkach i anegdotach z nią związanych. Czy tak okazało się w istocie? O tym poniżej.

W pierwszej części książki Duva opisuje lata swojego dzieciństwa oraz młodości – co w sumie naturalne w przypadku autobiografii. Z tej części dowiemy się m.in. o trudnym dzieciństwie Lou i szeregu różnych zajęć, których musiał się chwytać by zarobić na podstawowe potrzeby – swoje oraz rodziny. Przyznać trzeba, że część poświęcona młodości autora (współautorem tytułu jest były dziennikarz, Tim Smith) jest w książce bardzo obszerna - w stosunku do całkowitej objętości książki. Fakty zawarte w tym fragmencie są dość interesujące, choć nie ukrywam że z niecierpliwością oczekiwałem anegdot związanych z pracą Duvy z mistrzami świata. Bohater książki sporo miejsca poświęca początkom i rozwojowi znanej grupy promotorskiej – Main Events. Lou Duva był jej głównym twórcą, a Main Events można było uznać przez wiele lat za „interes rodzinny”. Jak sympatycy boksu pewnie dobrze wiedzą, ta grupa promotorska wciąż istnieje, a jej główną twarzą jest Kathy Duva – żona syna Lou (Dana Duvy, zmarłego na nowotwór w 1996 roku). Swego czasu barwy Main Events reprezentował sam Tomasz Adamek, a najbardziej znanymi, współczesnymi zawodnikami tej grupy są czołowi „półciężcy” - Sergiej Kovaliow oraz Sullivan Barrera.

Chyba najciekawsze fragmenty książki dotyczą historii związanych z mistrzami królewskiej kategorii. Duva przytacza naprawdę interesujące fakty i anegdoty związane z Joe Louisem, Rocky’m Marciano, czy Evanderem Holyfieldem. Nie mogło zabraknąć oczywiście rozdziału poświęconego Andrzejowi Gołocie. W tym miejscu warto zaznaczyć, że Lou nie szczędzi ciętego języka – jak w życiu, tak i na papierze. W rozdziale dotyczącym Gołoty znajdziemy też kilka przypisów, sugerujących że pewne historie przytaczane przez autora zostały lekko „podrasowane”. Autentyczność tych historii została zweryfikowana przez polskiego wydawcę, który miał najwyraźniej lepszy dostęp do źródeł informacji, związanych z życiem niedoszłego mistrza świata. Czy to oznacza, że inne historie zawarte w tej książce również mogły zostać nieco „przekoloryzowane” ? Być może, ale może już po prostu taki urok tej lektury oraz Lou Duvy. Należy mieć na uwadze, że autor w momencie redagowania tej książki miał już na karku 9 krzyżyków.



W związku z wiekiem oraz stanem zdrowie autora, w bokserskim środowisku pojawiły się pewne plotki. Przynajmniej ja natknąłem się na takowe w środowisku internetowym. Głosiły one, że sam Duva przy redagowaniu tej książki miał niewielki wkład. W momencie jej pisania Lou znajdował się ponoć już w tak kiepskiej kondycji, że według niektórych rzeczywisty autor (Tim Smith) posłużył się głównie nazwiskiem bohatera, by zarobić na wydaniu tej książki. Ile w tym prawdy? Nie wiadomo… przyznam jednak, że jest pewna przesłanka, która może wskazywać na pośpiech w pisaniu tego tytułu. Tak jak wspominałem, dość obszerną część zajmuje opis młodości autora. Można powiedzieć, że do połowy książki Duva opisuje swoją młodość. Zważywszy na to, że Lou udzielał się aktywnie w boksie do podeszłego już wieku, dalsza część lektury bardzo przyspiesza i jest naprawdę dużym streszczeniem lat, za które boks Lou Duvę pamięta najbardziej. Uważam to za pewien minus tej książki, spodziewałem się jednak nieco więcej szczegółów dotyczących prowadzenia zawodników znanych najlepiej szerszej publiczności. Może to zbyt odważna hipoteza, ale czy Tim Smith nie przyspieszył nagle z redagowaniem tej książki, z uwagi na pogarszający się stan Lou? Zważywszy na datę śmierci jej bohatera, wszystko możliwe…


Jaką książką jest „Moje siedem dekad w boksie” ? Na pewno nie bezbłędną. Tak jak wspominałem, znalazło się w niej kilka błędów merytorycznych. Możliwe, że jest ich więcej ale niektóre naprawdę ciężko będzie już zweryfikować. Na uwadze trzeba mieć, że wiele z opisywanych wydarzeń miało miejsce dobre kilkadziesiąt lat temu i czasem ich jedynym świadkiem miał być sam Duva. Zabrakło mi również trochę więcej detali z pracy trenerskiej autora. Nawet jeśli taka była właśnie koncepcja tej książki - by być tytułem typowo rozrywkowym, zbiorem anegdot o różnych osobach. Faktem jest, że gdyby taka osobistość jak Lou miała wydać szczegółową autobiografię to i 1000 stron mogłoby nie wyczerpać tematu. Mimo pewnych niedociągnięć jest to tytuł, który mogę polecić. Myślę, że każdy fan boksu powinien posiadać tę pozycję w swojej biblioteczce, choć z zainteresowaniem mogą przeczytać ją także ludzie niezwiązani z boksem na co dzień. Czytając „Moje siedem dekad w boksie” przechodziła mi przez głowę przede wszystkim myśl „ten facet po prostu żył”. Żył na całego, ale i z zachowaniem pewnych zasad. Poczytajcie, uważam że warto.

środa, 23 sierpnia 2017

Co tam w boksie? Po gali w Międzyzdrojach | Mayweather jr. - McGregor



Międzyzdroje, 19.08

Za nami dość ciekawa (jak na polskie warunki) gala, z cyklicznej serii „Międzyzdroje Seaside Boxing Show”. W IX edycji tej imprezy w walce wieczoru zmierzyli się Dariusz Sęk 26-3-2 (8 KO) oraz Marek Matyja 13-1 (5 KO). Stawką był pas mistrza Polski w wadze półciężkiej. Przebieg walki nie był zaskoczeniem. Sęk starał się punktować, „obskakując” rywala. Matyja był z kolei stroną ofensywną, próbującą złapać oponenta czymś „mocnym”. Sędziowie wypunktowali ostatecznie remis, choć według mnie (oraz większości ekspertów) na minimalne zwycięstwo zasłużył jednak Matyja. Byłoby to też chyba lepsze dla polskiego boksu. Choć rewanż również będzie miło zobaczyć.

W innej emocjonującej potyczce naprzeciw siebie stanęli bardzo perspektywiczny Paweł Stępień 7-0 (6 KO) oraz niepokonany Kubańczyk Dayron Lester 9-0 (5 KO). Lester okazał się wymagającym rywalem, pomimo nieznanego szerszej publiczności nazwisko. Mieszkający w Finlandii Kubańczyk od początku emanował pewnością siebie i starał się zdominować walkę. Kreowany przez niektórych na następcę polskich mistrzów, Stępień nie pozostawał jednak bierny. Walka obfitowała w mocne uderzenia i wysokie tempo, jednak to Polak zaczął przełamywać rywala. Jego ciosy wydawały się nieco mocniejsze, a jeden z nich (bity na wątrobę) posłał Lestera na deski w 4. Rundzie. Kubańczyk zdołał wstać, lecz niedługo po tym Polak dokończył robotę uderzając w to samo miejsce. Fajny, pożyteczny sprawdzian dla Stępnia. Rywal wyszedł po wygraną i postawił pewien opór. Z ciekawością będę śledził dalszą karierę Pawła.

W innych pojedynkach mieliśmy do czynienia m.in. z drugą zawodową wygraną ciężkiego Pawła Wierzbickiego 1-0 (1 KO), dominacją Mateusza Tryca 1-0 (1 KO) nad Przemysławem Gorgoniem 4-1 (2 KO) oraz Damiana Wrzesińskiego 11-1 (5 KO) nad Tomaszem Królem 4-1-1 (1 KO).



Las Vegas, 26.08

Może nie jestem wielkim zwolennikiem walki Floyda Mayweathera jr 49-0 (26 KO) z Conorem McGregorem 0-0, ale wypada o tego typu wydarzeniu napisać kilka słów. Przede wszystkim – nie widzę tutaj możliwości wygranej Irlandczyka. No może jedynie w przypadku, gdyby Floyda naprawdę mocno dopadł wiek (ale podobno nie dopadł). Wystarczy popatrzeć na trening obu przez kilkanaście sekund. Floyd będzie według mnie szybszy o 2 tempa i porozbija Irlandczyka. Może nie będzie to zwycięstwo w początkowych rundach, ale McGregor zostanie zupełnie zdominowany i poddany w drugiej części walki. Mimo przekonania co do rezultatu tej potyczki to z chęcią bym ja obejrzał. Choć na pewno nie za 40zł płacone Polsatowi ;) Osobiście nie jestem fanem MMA, więc liczę że Mayweather udzieli nadpobudliwemu McGregorowi lekcji boksu. Co ciekawe – statystyczny portal boxrec.com nie przyznaje tej walce żadnej gwiazdki (ranga walki oceniana w skali 1-5), z uwagi na debiut na zawodowych ringach Irlandczyka. Coś w tym jest, myślę że wielu zawodników zdominowanych w przeszłości przez Mayweathera zdominowałoby w bokserskim ringu McGregora.

Interesująco rysuje się undercard tej walki. O mistrzostwo świata WBA w wadze półciężkiej zmierzą się Nathan Cleverly 30-3 (16 KO) oraz Badou Jack 21-1-2 (12 KO). Faworytem bukmacherów jest przechodzący z wagi super średniej Jack, choć ja Walijczyka na pewno bym nie skreślał. Nie będzie jednak zdziwieniem, kiedy przy wyrównanej walce pas Cleverly’ego powędruje do rąk Amerykanina urodzonego w Szwecji. W wadze super piórkowej rękawice skrzyżują błyskotliwy i utalentowany Gervonta Davis 18-0 (17 KO) oraz Kostarykanin Francisco Fonseca 19-0-1 (13 KO). Faworytem jest Davis – podopieczny Floyda Mayweathera jr. Sądzę, że sędziowie punktowi nie będą jednak potrzebni, a młody Amerykanin wykończy rywala przed czasem. Ciekawą potyczką będzie też walka perspektywicznego Andrew Tabiti’ego 14-0 (12 KO) z dobrze znanym polskim kibicom Steve’m Cunninghamem 29-8-1 (13 KO). Cunningham ma już 41-lat, lecz słynie z tego że zawsze znajduje się w wysokiej dyspozycji fizycznej. Jego mankamentem jest słaba odporność. To w połączeniu z mocnym ciosem oraz ambicją Tabitiego stawia w roli faworyta młodszego z Amerykanów. „USS-a” nigdy nie można jednak skreślać.

Warto wspomnieć, że w najbliższą sobotę powróci również słynny Miguel Angel Cotto 40-5 (33 KO). Na gali w Carson zmierzy się on z niezłomnym Japończykiem Yoshihiro Kamegai’em 27-3-2 (24 KO). Ta walka oraz towarzysząca jej gala stanowi alternatywę dla niestety płatnej w naszym kraju gali w Las Vegas. Przewiduję, że wynik PPV Polsatu będzie w tym wypadku prztyczkiem w nos dla „słonecznej stacji”. Innym też odradzałbym zakup takiej usługi.



wtorek, 22 sierpnia 2017

Jak oddychać, aby być zdrowym? Recenzja książki



Czas wrócić po wakacyjnej przerwie oraz czas na kolejną recenzję książki. Tym razem na celownik wziąłem poradnik pt. „Jak oddychać, aby być zdrowym”. Wielu osobom tematyka tej książki może wydać się banalna. Nic bardziej mylnego. Takie czynniki współczesnego życia jak: nieodpowiednia dieta, siedzący tryb życia, stres czy pośpiech mają negatywny wpływ na nasze rdzenne nawyki. Tak jest m.in. z fundamentalną czynnością życiową jaką jest oddychanie. Z drugiej strony nie ma co ukrywać, że tytuł ten jest dedykowany przede wszystkim dla osób, którzy doświadczyli lub wciąż doświadczają jakichś niepokojących objawów, związanych z oddechem. Skorzystać na tej lekturze powinni jednak wszyscy.

Już od najmłodszych lat byłem wysyłany na zajęcia do logopedy. Wizyty te nie okazywały się szczególnie pomocne. Jeśli chodzi o szeroko pojętą aktywność fizyczną to zawsze moją piętą achillesową była wydolność/wytrzymałość. Dopiero 20 lat później zdaję sobie sprawę z pewnych rzeczy. Na przykład z tego, że często nadmiernie oddycham (jak wielu ludzi zresztą). Tzw. hiperwentylacja może prowadzić także do innych schorzeń lub pogarszać ich przebieg. Niestety zespół hiperwentylacji jest przez współczesnych lekarzy diagnozowany bardzo rzadko – mimo, że dotyczy naprawdę sporej rzeszy osób. Powód wydaje się prosty. Hiperwentylację leczy się przede wszystkim przez pracę nad zmianą nawyków oddechowych. Ciężko więc na tym zarobić, a jak wiadomo solą dzisiejszych konsultacji lekarskich jest przepisywanie „wszystkiego na wszystko”. I tak – łatwiej jest  wysłać pacjenta do pulmunologa, by zdiagnozować u niego astmę i przepisać pakiet wziewnych sterydów. Można też wysłać go do kardiologia lub „zwalić” problemy z oddechem na kwestie wyłącznie endokrynologiczne. Po tych latach zdaję sobie sprawę, że moje problemy z wymową w dzieciństwie wynikały właśnie z nadmiernego oddychania, spowodowanego przede wszystkim nawykowym oddychaniem przez usta. Podobnie rzecz miała się z deficytami w wydolności. Nie powiem, że w tym momencie sprawy obróciły się u mnie w tym względzie o 180 stopni, ale na pewno jest lepiej niż kiedyś.

Autorem „Jak oddychać, aby być zdrowym” jest Patrick McKeown. McKeown jest doświadczonym międzynarodowym instruktorem tzw. metody Butejki. Wspomnę w tym miejscu, że nie jest to moja pierwsza lektura o podobnej tematyce. Wcześniej dane mi było przewertować również „Sztukę oddychania” autorstwa Nancy Zi. O tej drugiej książce, porównaniach i podobieństwach obu tytułów napiszę nieco później. Twórcą wspomnianej metody Butejki jest Konstantyn Butejko – rosyjski lekarz. Metoda ta była przez niego opracowywana w latach 60. XX wieku, w laboratorium w Nowosybirsku (Syberia). Główne założenie Dr Butejki było takie, że wiele symptomów chorobowych, uznanych przez lekarską społeczność za odrębne jednostki chorobowe, są wynikiem nadmiernego oddychania. W odpowiedzi na tę hipotezę Dr Butejko opracował system ćwiczeń mających wspomóc wykształcenie lub powrót do prawidłowych nawyków oddechowych. Celem było oddychanie mniejszą ilością powietrza, oddychanie wyłącznie nosem oraz spokojny, cichy oddech. Skuteczność oraz prostota metod Butejki okazały się na tyle duże, że sława doktora rosła w imponującym tempie. Pod koniec lat 80. Metoda Butejki zaczęła zdobywać swoją popularność, także w innych krajach. Dziś naucza się jej praktycznie na całym świecie.



„Jak oddychać, aby być zdrowym” to książka zwięzła i stosunkowo prosta w odbiorze. McKeown nie skupia się w niej na złożonych, naukowych dywagacjach. Co najwyżej przedstawia biologiczne podstawy pewnych mechanizmów oraz przytacza badania na dowód sensu założeń metody Butejki. Autor przedstawia 6 podstawowych ćwiczeń (jedno w kilku wariantach), które poprawią efektywność naszego oddychania. Co ciekawe, McKeown sam dzięki zawartym w książce metodom wyleczył się z przewlekłej astmy. Jak sam zapewnia, wcześniej jakość jego życia była nieporównywalnie niższa. Prócz ćwiczeń znajdziemy w książce trochę teorii oraz praktycznych, życiowych wskazówek. Wskazówki te dotyczą m.in. sposobów zapanowania nad stresem czy działań, które mają wspomóc naszą regenerację i sen. Przeczytamy też parę słów o ćwiczeniach fizycznych, bo to one obok ćwiczeń oddechowych mają największy wpływ na wydłużenie tzw. pauzy kontrolnej, która jest wyznacznikiem efektywności naszego oddychania. Pauza kontrolna to po prostu czas w miarę komfortowego wstrzymania oddechu. Szerzej o metodzie Butejki i polepszeniu oddychania w kontekście sportu wyczynowego, poczytamy w innej książce rekomendowanej przez autora. Jej tytuł to „The Oxygen Advantage”, a jej autorem jest również Patrick McKeown. Jeśli uda mi się ją zdobyć to chętnie zabiorę się i do tej lektury. Książka niestety nie jest dostępna w polskim wydaniu. W „Jak oddychać, aby być zdrowym” znajdziemy też opis związków pomiędzy nieprawidłowym oddychaniem, a różnymi jednostkami chorobowymi. Nie jest to jednak książka wyłącznie dla ludzi uważanych za zdrowych. Na wskazówkach zawartych w tej lekturze skorzysta każdy, pod warunkiem że sumiennie wdroży je w życie. Ku ułatwieniu – autor podaje kilka przykładowych programów ćwiczeń.  Jak pisze McKeown: „Nie istnieje żadne ryzyko związane z postawieniem niepoprawnej diagnozy zespołu hiperwentylacji”. Innymi słowy – poprawnie stosowane zalecenia Dr Butejki nikomu nie wyrządzą krzywdy. Sam ćwiczenia podane książce zaczynam wdrażać od kilkunastu dni i przyznam, że pewne efekty są już zauważalne. Na pełniejszą ocenę całej metody przyjdzie jeszcze czas.



Jak porównałbym obiekt dzisiejszej recenzji do mojej poprzedniej lektury o skuteczniejszym oddychaniu, czyli „Sztuki oddychania” Nancy Zi? Z pewnością obie książki dość mocno się różnią. Wskazówki zawarte w książce McKeowna wydają się prostsze do wdrożenia, po prostu bardziej życiowe. Choć McKeown wspomina o oddychaniu przeponowym, to dużo większy nacisk na taki rodzaj oddychania jest położony w książce Nancy Zi – na co dzień śpiewaczki klasycznej. Ćwiczenia ze „Sztuki oddychania” wymagają więcej pracy oraz czasu. Czy są zatem bardziej efektywne? Ciężko mi powiedzieć. „Sztuka oddychania” na pewno nie jest słabą książką, jednak według mnie wiele osób miałoby problem z systematycznym stosowaniem proponowanych w niej metod. Sam używałem metod z książki Zi przez kilka tygodni i pewne rezultaty zauważyłem. Bardziej trafia do mnie jednak metoda Dr Butejki. Jest prostsza i według mnie bardziej praktyczna. Tym samym „Sztukę oddychania” dedykowałbym bardziej osobom zaawansowanym, np. używającym swojego głosu do śpiewania, tak jak autorka tej pozycji. W książce Nancy Zi stykamy się też z o wiele większą dawką teorii nasyconych ezoteryką, aniżeli w „Jak oddychać, aby być zdrowym”. Przyznam, że wielkim fanem takiego podejścia nie jestem – szczególnie jeśli od książki wymagam praktycznych i skutecznych porad. Zwycięzcą dla mnie jest więc książka, którą dziś recenzuję.

Przechodząc do podsumowania. Nie wiem szczerze mówiąc czemu metoda Butejki jest w naszym środowisku stosunkowo słabo rozpropagowana. Może to kwestia właśnie tego, że ludzie od jakiejkolwiek pracy nad sobą, wolą po prostu zgłosić się po zestaw tabletek u najbliższego internisty? Ćwiczenia na których opiera się ta metoda są jednak stosunkowo proste, mało czasochłonne i skuteczne – tak to mogę póki co ocenić. Książka ta obala również jeden z najpopularniejszych mitów dotyczących oddychania. Mitu, by w celu relaksacji brak głębokie oddechy poprzez usta. Mit ten funkcjonuje w wielu środowiskach i jest trudny do wykorzenienia. Znacznie większe korzyści zdrowotne przynosi nam oddech „nosowy”, cichy i stosunkowo krótki. Szczególnie na dłuższą metę. Taki sposób oddychania w połączeniu z ćwiczeniami dr Butejki może naprawdę pozytywnie wpłynąć na nasze zdrowie, a co za tym idzie – jakość całego życia. Książka jest napisana prosto, zrozumiale i nie odstrasza swoją objętością. Ciężko mi się do czegokolwiek przyczepić. Polecam każdemu – i zdrowym i tym, którzy cierpią na rozmaite dolegliwości zdrowotne.


niedziela, 6 sierpnia 2017

Co tam w boksie? Popis Łomaczenki | Wielcy odchodzą | Pamiętne walki legend


Pokaz boksu w Los Angeles

Stało się to czego wielu się spodziewało. Wasyl Łomaczenko, multimedalista z Ukrainy zdominował Wenezuelczyka Miguela Marriagę. Zgodnie z zapowiedziami samego Ukraińca, jego przeciwnik nie okazał się ciężką przeprawą. Łomaczenko zyskał przewagę od samego początku walki i choć Marriaga starał się odgryzać mocnymi ciosami, to zwycięstwo „Hi-tech’a” nie było zagrożone nawet przez chwilę. Ostatecznie narożnik Marriagi poddał swojego sponiewieranego zawodnika po zakończeniu 7 rundy. Ukrainiec potwierdził tym występem swój niebywały, bokserski kunszt oraz przekazał światu wiadomość, że interesują go już tylko walki z najlepszymi. Rigondeaux, Miguel Garcia, a może Crawford? Łomaczenko jest gotów na pięściarzy tego formatu, a kibice z pewnością ostrzą sobie zęby na podobną rywalizację. Tylko pojedynki o takiej skali są w stanie wycisnąć z Ukraińca coś więcej, postawić przed nim jakieś nowe wyzwanie i sprawić, że mógłby jeszcze podnieść swoją niewątpliwą już wartość sportową.
Wspomnieć można też, że w pojedynku poprzedzającym walkę wieczoru spotkali się Raymundo Beltran oraz Bryan Vasquez. Wygrał Beltran, który zachował pasy NABF oraz WBO NABO w wadze lekkiej. Swojego przeciwnika wypunktował na dystansie 10 rund.

Legendy przechodzą na emeryturę

Warto wspomnieć, że miniony tydzień stał pod znakiem głośnych odejść pięściarzy. Przejście na emeryturę ogłosili oficjalnie wielki mistrz wagi ciężkiej – Władimir Kliczko oraz mistrz świata czterech kategorii wagowych – Juan Manuel Marquez. Niewiele wcześniej swoje odejście ogłosił Timothy Bradley, pogromca tak renomowanych zawodników jak Junior Witter, Kendall Holt, Nate Campbell, Lamont Peterson, Devon Alexander, Joela Casamayor, Ruslan Provodnikow i wspomniany Juan Manuel Marquez.  Nie będę tu redagował jakichś biografii odchodzących legend, natomiast podzielę się moimi głównymi wspomnieniami z nimi związanymi. W przypadku każdego wyróżnię 3 walki z udziałem tych pięściarzy, które najbardziej utkwiły mi w pamięci.

Władimir Kliczko

Vs. David Haye, 2.07.2011, Hamburg

Tę walkę poprzedzała dość długa i irytująca dla rodu Kliczków historia. David Haye długi czas prowokował i ścigał braci, ogłaszając zawczasu swój wielki triumf nad którymś z nich. Potem miał zabrać się za drugiego. W ringu ścigał jednak wyłącznie Władimir. „Hayemaker” nie spełnił szumnych zapowiedzi, a jedyne co pokazał to niezłe uniki, dosłownie kilka zrywów oraz walkę na wstecznym biegu. To było zdecydowanie za mało jak na oczekiwania angielskich kibiców. Również sędziowie nie mieli wątpliwości. Wyraźne, punktowe zwycięstwo odniósł Władimir Kliczko. Sama walka niestety nie porwała.

Vs. Tyson Fury, 28.11. 2015, Dusseldorf
Walka – skaza na rekordzie Władimira. Przed tą walką Kliczko święcił serię 22 walk bez porażki oraz 20 skutecznych obron mistrzowskiego tytułu. Fury był skazywany na pożarcie, ciężko żeby wobec tych liczb Władimira było inaczej. „Dr. Steelhammer” był w tej walce zablokowany psychicznie. „Pajacującemu” Fury’emu udało się wybić mistrza z rytmu. Psychika Kliczki spłatała mu podczas kariery kilka figli. Ostatnim była właśnie porażka z Tyson’em. Jak na ironię – Fury po tamtym zwycięstwie popadł w depresję i nie pojawił się w ringu po dzień dzisiejszy. Wladimir pomimo nieudanego występu powrócił 1,5 roku później. Na jak się miało okazać – ostatnią walkę, z Anthony’m Joshuą.

Vs. Anthony Joshua, 29.04.2017, Londyn

Być może to trochę niesprawiedliwe, ale na 3 najbardziej pamiętne walki wybitnego (bez wątpliwości) mistrza przypadają u mnie 2 porażki. Sprawa dość świeża. Kiedy nie udało się doprowadzić do rewanżu z Fury’m wybrano pojedynek z nowym królem brytyjskiej wagi ciężkiej. Mimo niezbyt dobrej passy Władimira, zestawienie go z jeszcze trochę zielonym Joshuą było dla sporej ilości osób wielkim ryzykiem Eddie’ego Hearna. „AJ” ostatecznie zdał test, choć być może sam rezultat walki nie był tu najważniejszy. Weteran Kliczko i młody mistrz Joshua zgotowali prawdziwą ringową wojnę. W tej batalii każdy cios ważył swoje, a najlepsze akcje będą wspominane jeszcze długo. Takich dwóch atletów w jednym ringu prędko nie zobaczymy. Władimir Kliczko zostaje na razie jedynym, któremu udało się rzucić na deski Joshuę, na zawodostwie.


Juan Manuel Marquez

Vs. Michael Katsidis, 27.11.2010, Las Vegas

Choć dla wielu bardziej pamiętna była walka z Marco Antonio Barrerą to ja lubię sięgać pamięcią do wojny z Katsidisem. Australijczyk był wówczas naprawdę wojownikiem wysokiej klasy. Udowodnił to też na początku pojedynku z Marquezem. W trzeciej rundzie zdołał rzucić Meksykanina na deski po mocnym, lewym sierpowym. Potem sukcesywnie przewagę zdobywał „Dinamita”. Druga część walki to już pokaz boksu Marqueza. Piękne, złożone kombinację rozbijały walecznego, ale gorszego boksersko Katsidisa. Sędzia ringowy, Kenny Bayless zdecydował się przerwać pojedynek w trakcie 9 rundy. Australijczyk był już wówczas mocno porozbijany, a Juan Manuel Marquez dał niezapomniany pokaz boksu.

Vs. Manny Pacquiao IV, 8.12.2012, Las Vegas

Walka, która miała w końcu rozstrzygnąć losy rywalizacji pomiędzy Filipińczykiem, a Meksykaninem. Dotychczas dwa razy górą był Pacquiao (choć po niejednogłośnych decyzjach), a raz Marquez. Tym razem destrukcja wisiała w powietrzu od samego początku. Na deskach lądował i „Pacman” i „Dinamita”. Kiedy wydawało się, że Pacquiao dobiera się już do skóry Marqueza nastąpił przełom. Meksykanin zgasił Filipińczykowi światło jednym uderzeniem. Ten nokaut przeszedł do historii boksu i na stałe wrył się w pamięć bokserskich kibiców.

Vs. Timothy Bradley, 12.10.2013,  Las Vegas

Starcie dwóch wirtuozów pięści. Choć większość pięściarskiego środowiska chyba nieco wyżej stawia notowania Marqueza, to w ich bezpośrednim starciu górą był Bradley. Sama walka miała jednak wyrównany przebieg. Starcie na najwyższym, światowym poziomie. Gratka dla bokserskiego kibica. Sędziowie byli niejednogłośni, a niektórzy w roli zwycięzcy widzieli właśnie Meksykanina. Mi bardziej zaimponował Bradley, który nie miał wówczas najlepszej pracy z powodu bardzo kontrowersyjnej wygranej nad Manny’m Pacquiao (ale co on mógł na to?). Tym pojedynkiem udowodnił jednak, że jest jednym z najlepszych zawodników XXI wieku wadze półśredniej.



Timothy Bradley

Vs. Devon Alexander, 29.01. 2011, Michigan
Nie jest to wspomnienie do końca pozytywne. Obaj byli wówczas bardzo wysoko notowani oraz niepokonani. Wielu w roli faworyta stawiało Alexandra, choć pierwszą porażkę zafundował mu właśnie Bradley. To była bardzo brudna walka, a jej uczestnicy kilka razy zderzyli się głowami. Po tej walce „The Desert Storm” otrzymał łatkę kogoś wspomagającego się często w swoich akcjach właśnie głową. Powtórki wskazywały jednak bardziej na przypadkowość takich zderzeń. Kolejne walki Bradley’a też tej opinii raczej nie potwierdzały. Mniejsza o większość. Walkę przerwano po 9 rundzie, a na kartach prowadził Timothy Bradley i to jemu przyznano zwycięstwo.

Vs. Manny Pacquiao I, 9.06.2012, Las Vegas
Pierwsza walka z Filipińczykiem i kontrowersyjny werdykt, który odbił się echem na całym świecie. Bradley może był precyzyjniejszy, choć mimo wszystko więcej ciosów lokował Pacquiao i to jego wygraną widziała zdecydowana większość. Innego zdania byli sędziowie, który przyznali punktowe zwycięstwo Tim’owi. Według niektórych była to polityczna zagrywka i chęć pozbycia się co raz mniej dochodowego Filipińczyka na rzecz Amerykanina, który właśnie podpisał lukratywne kontrakt z firmą „Nike”. Ile w tym prawdy? Nie wiadomo. Mimo wszystko Bradley udowodnił w tej walce swoją wysoką, bokserską klasę. Nie zmienia to faktu, że stał się dla wielu obiektem agresji i jak sam wyznał – grożono mu niejednokrotnie śmiercią.

Vs. Ruslan Provodnikow, 16.03.2013, Carson

Jedna z najlepszych walk w boksie ostatnich lat. Provodnikow był wówczas zawodnikiem ze ścisłego topu, unikanym przez wielu. Mimo wszystko nie była to zbyt medialna postać. Nieco stan rzeczy zmieniła wojna z Bradley’em. „Desert Storm” pokazał w tej walce olbrzymie serce. Nie raz wchodził w wymiany z silniejszym Rosjaninem, a sam znalazł się 3-krotnie na deskach. Pomimo to, udało mu się zwyciężyć na kartach punktowych. Jak sam potem przyznał – ten pojedynek odbił się poważnie na jego zdrowiu. Miał potem sikać krwią oraz odczuwać skutki uderzeń Rosjanina jeszcze przez długi czas. Czapki z głów dla tego wojownika, choć szacunek za dobrą postawę należy się także Provodnikowowi.


Przypominam, że jest to mój subiektywny ranking „pamiętnych walk”. To tyle o boksie na dzień dzisiejszy. W przyszłym tygodniu niestety brak bokserskich gal na dobrym poziomie. Co się jednak odwlecze to nie uciecze.


czwartek, 3 sierpnia 2017

30 pompek dziennie

Tak, post nr 30 na moim blogu będzie o tym, o czym się wydaje, że będzie J O 30 pompkach dziennie, codziennie. Po prostu

Około miesiąca temu czytałem wspominaną już tu i recenzowaną lekturę „Spartan up!: bądź jak Spartanin”. Abstrahując już od samej treści – wywołała ona u mnie kilka refleksji. Ileż ludzi ma w dzisiejszych czasach mniejsze lub większe problemy zdrowotne? Ileż zmaga się z otyłością? Ileż osób nie jest po prostu w najlepszej kondycji fizycznej? Te liczby wciąż rosną w zastraszającym tempie (pomimo pewnych pozytywnych zmian w niektórych środowiskach). To niby oczywiste, ale rzadko ktoś zastanawia się nad tym głębiej. Hipotetycznie: znajdźmy mniejszą lub większą grupę ludzi, którzy nie są zadowoleni ze swojej formy, żyją w szybkim tempie, mają sporo stresu i obowiązków (praca, dom, rodzina itp.). Jakie byłoby najczęstsze wytłumaczenie niesatysfakcjonującej kondycji? No właśnie natłok obowiązków, brak czasu, a być może też brak pomysłu i punktu zaczepienia na jej ulepszenie  w komfortowy sposób.

Weźmy teraz pod lupę zwyczajne pompki, chyba najpopularniejsze ćwiczenie z użyciem własnej masy ciała w historii świata. Konkretnie 30 pompek, robionych ciągiem, w jednej serii. Zakładając, że jesteśmy już w stanie to wykonać (z rzecz jasna prawidłową techniką), przyjrzyjmy się ile taka seria nas kosztuje, a jakie jest w stanie przynieść korzyści.

Koszt codziennnej serii 30 pompek:

- 30-45s naszego czasu w ciągu doby
- tyleż czasu trwający wysiłek
- kawałek gruntu o wymiarach ok. 1x2m

Korzyści z codziennej serii 30 pompek:

+ wzmocnienie mięśni ramion, klatki piersiowej, pleców, brzucha, pośladków (m.in. ważnych dla naszej postawy i funkcjonowania - mięśni posturalnych)
+ lepsze samopoczucie, satysfakcja psychiczna
+ lepszy stan zdrowotny
+ więcej siły
+ więcej energii
+ przyspieszenie metabolizmu na jakiś czas oraz spalenie pewnej ilości kalorii
+ pobudzenie do pracy mózgu (warto zrobić sobie taką serię przed pracą umysłową)
+ robiąc regularnie serię 30 pompek należysz już do grupy będącej w lepszej kondycji fizycznej niż większość społeczeństwa
+ to o czym jakoś się nie mówi, czyli determinacja do prowadzenia takiego stylu życia, który będzie pozwalał na nieschodzenie poniżej pewnego pułapu formy.  Taki pułap wyznacza w tym wypadku rutynowa seria 30 pompek każdego dnia.

Ta ostatnia zaleta jest najistotniejsza, ma bowiem na nas największy wpływ. Zasady proponowanego przeze mnie nawyku są bardzo proste:

1. Zrób serię 30 poprawnych technicznie pompek (jedną w ciągu doby)
2. Miejsce i godzina wykonania są dowolne (to pewne urozmaicenie, które redukuje znużenie)
3. Jeśli pijesz w dany dzień alkohol to winien jesteś jeszcze jedną, dodatkową serię (czyli 2x30 w dowolnych porach dnia)

To wszystko. Oczywiście najważniejsza jest pierwsza zasada, choć tutaj też możesz zmodyfikować liczbę powtórzeń wedle własnego uznania. Bylebyś sobie za bardzo nie ułatwiał, musisz poczuć po takiej serii pewne zmęczenie i lekką zadyszkę. Zmniejszyć ilość powtórzeń mogą kobiety lub mężczyźni o wątłym zdrowiu. Reszta powinna dążyć do takiej właśnie liczby każdego dnia, lub nawet wyższej. Można np. co tydzień dodawać jedną pompkę i w taki sposób progresować do 50 w serii. Potem starać się utrzymać już na tym pułapie. Kwestia godziny, miejsca, karnych serii to już sprawa indywidualna, choć akurat ja taki system sobie chwalę i polecam.

30 pompek dziennie to nawyk, który naprawdę nie wymaga wiele, a motywuje nas w prosty sposób do lepszego prowadzenia się. Jeśli zaczniemy się obijać, za bardzo olejemy regenerację to któraś seria może okazać się spalona. O to chodzi, by żyć tak, żeby być w stanie utrzymywać się na tym poziomie. Nie jest to oczywiście jakiś kompleksowy trening dla kogoś chcącego zbudować dużą ilość masy mięśniowej. Dla kogoś uprawiającego jakiś sport jest to bardziej narzędzie pomiarowe. Jeśli serie idą nam łatwo to wszystko jest w porządku. Jeśli odczuwamy je co raz bardziej to znak, że czas coś lekko w życiu zmodyfikować. Może poprawić odżywianie, może ilość snu, może zredukować czas przebywania w pozycji siedzącej. Pod hasłem „determinowanie do lepszego trybu życia” rozumiem też to, że taki nawyk może być motywatorem do przystąpienia do jakiegoś bardziej złożonego programu treningowego. 30 pompek dziennie to elastyczne narzędzie, w tym tkwi jego genialność. Dla „kanapowców” sam fakt 30 powtórzeń w jednej serii może być inspirujące, jak również jak najdłuższe utrzymanie tego nawyku. 30 pompek dziennie nie wymaga wielu wyrzeczeń, według mnie jedynie ciężka choroba lub kontuzja usprawiedliwia przerwanie tego rytuału. Fajnym „challenge’em” może być po prostu to, jak długo uda nam się ten nawyk kontynuować. Dla sportowców (mniej lub bardziej zaawansowanych) zasada się nie zmienia. Robimy 30 pompek, niezależnie od tego co danego dnia trenujemy. Najlepiej robić to w innej porze niż „trening właściwy”. Dużą zaletą tego nawyku jest na pewno wyważenie. Bo nie musimy być zaawansowanym sportowcem, by być w stanie wcielić go w życie, najwyżej trochę nam to zajmie. Nie burzy on nam też w żaden sposób harmonogramu dnia. Pompki możemy robić gdziekolwiek. Sam wprowadziłem ten rytuał w swoje życie ok. 4 tygodnie temu. Rutynową „trzydziestkę” zdarzało mi się wykonywać już na chodnikach, w lesie, czy dworcu. Niezależnie od tego jaki był mój "trening właściwy" danego dnia. To fajne urozmaicenie, a kolejnym może być zmiana wariantu ćwiczenia. Na np. pompki z nogami wyżej, czy węższym lub szerszym rozstawem rąk.

Przy całej uniwersalności i genialności tego nawyku należy pamiętać oczywiście o poprawnej technice. Lepiej zrobić mniej, a poprawniej niż więcej, a byle jak. Mimo wszystko jest to ćwiczenie bardziej złożone niż wielu osobom się wydaje. Na szczęście po opanowaniu poprawnej techniki (co może zająć do kilku dni) potem wykonujemy już pompki jak z automatu. Nie śpieszmy się jednak i nie traćmy koncentracji. To nie ma być radosne zginanie ramion, ale 30 rzetelnie wykonanych powtórzeń, ze szczególnym zwróceniem uwagi na:

·         Spięcie brzucha oraz pośladków (bez załamywania odcinka lędźwiowego)
·         Utrzymanie odpowiedniej pozycji szyji (w linii kręgosłupa)
·         Nie oddalanie łokci zbyt daleko od tułowia (optymalnie w kącie ok. 45 stopni)
·         Odpowiednią praca łopatek (ściągnięcie ich do tyłu i w dół)
·         Kontrolę oddechu (wdech przez zejściu, wydech przy prostowaniu ramion)


Na koniec jeszcze bardzo fajna pomoc w formie video. Autorem instruktażu jest Adrian Hoffman z kanału Zapytaj Trenera.



30 pompek dziennie może naprawdę polepszyć jakość Twojego życia. Spróbuj i nie zrażaj się początkowymi trudnościami. To naprawdę nie kosztuje wiele, a korzyści są niepodważalne.