poniedziałek, 27 listopada 2017

Dietetyka Sportowa. Co jeść, by trenować efektywnie - recenzja



Czas na moją recenzję książki, która w ostatnich tygodniach zawładnęła internetowym środowiskiem fitnessu (i nie tylko). Mowa o oczekiwanej przeze mnie od kilku miesięcy „Dietetyce Sportowej” autorstwa Justyny oraz Krzysztofa Mizerów. O jej popularności świadczy fakt, że… nie zobaczymy jej na półkach Empiku. Tak przynajmniej było w pierwszych kilkunastu dniach po premierze książki. Niewtajemniczonym w system dystrybucji, wyjaśnię: pierwszeństwo sprzedaży ma witryna empik.com, dopiero potem stacjonarne salony sprzedaży. Tymczasem pierwszy nakład wyprzedał się  w kilka dni i za chwilę konieczny był dodruk kolejnego. Ten również wyprzedał się na pniu…

Niewątpliwie mamy obecnie, w naszym kraju do czynienia z „boomem” na wszystko co związane z byciem „fit” (szerzej o tym zjawisku i moich przewidywaniach co do jego przyszłości zamierzam napisać niebawem). Powstaje tu zatem pytanie: czy rekordowa sprzedaż „Dietetyki Sportowej” to kwestia nieprzeciętnej klasy książki, czy bardziej wspomnianego boom-u na wszystko co tylko związane z aktywnością fizyczną i zdrowym odżywianiem? Nie przedłużając – przejdę do recenzji najnowszego „dziecka” małżeństwa Mizerów.

To co może wydawać się na starcie nieco podejrzane to dość skromna objętość lektury, jak na koncept autorów - czyli stworzenie swego rodzaju kompendium wiedzy na temat odżywiania sportowców różnych dyscyplin. Z ostateczną oceną tego faktu jeszcze jednak poczekam. Tak poza tym – do wydania i oprawy nie można mieć żadnych zastrzeżeń. Okładka oraz wnętrze książki prezentują się bardzo estetycznie. Trzeba tu przyznać, że okładka zwraca na siebie uwagę. Jest prosta, czytelna i nie zawiera zbędnych fajerwerków.

Na początku książki mamy wyjaśnienie podstawowych procesów fizjologicznych ludzkiego organizmu. Znajdziemy tu parę słów o systemach energetycznych, rodzajach wysiłku, czy o procesie powstawania tkanki tłuszczowej. Wszystko jak należy, z uwzględnieniem najbardziej praktycznych rzeczy. Kolejne rozdziały traktują o makroskładnikach diety – o tym w jakich produktach przeważają, jakie są rodzaje cukrów, tłuszczów, białek i jak odpowiednio komponować ich podaż oraz proporcje. Tych informacji nie mogło zabraknąć – a zostały przedstawione w bardzo przystępny sposób, bez zbędnego owijania w bawełnę. Książkę dopełniają rozdziały na temat zastosowania płynów oraz suplementów w diecie sportowca, a na samym końcu znalazło się jeszcze miejsce na wskazówki dietetyczne (przy realizowaniu określonych celów żywieniowych) oraz podstawowe wytyczne dotyczące odżywiania w najpopularniejszych dyscyplinach sportowych. Do tego dorzucono jeszcze trochę przepisów – fajny akcent, którego nie mogło zabraknąć w książce o dietetyce. Wszystko ładnie, pięknie, a do tego warto dodać, że przedstawiona wiedza jest poparta licznymi badaniami naukowymi – do których przypisy zamieszczono na końcu każdego rozdziału. Nie wspomniałem jeszcze o jednym. Na początku każdej części zamieszczono krótką historię wybranego podopiecznego Państwa Mizerów. Postarano się by każde z tych studiów przypadku pozwalało wyciągnąć praktyczne wnioski i dodatkowo zwiększyć żywieniową świadomość czytelnika. To również przydatna rzecz, choć przyznam, że w wiarygodność niektórych historii było mi dość ciężko uwierzyć – z uwagi na nieprzeciętną głupotę ich bohaterów J  Rozumiem jednak, że na potrzeby książki posłużono się przypadkami skrajnymi – które pozwalają lepiej zrozumieć spotykane błędy myśleniowe w odżywianiu sportowców (co istotne – także amatorów).

Choć na recenzowaną książkę czekałem od dłuższego czasu to przyznam, że miałem pewne wątpliwości co do tego czy spełni ona oczekiwania. Kiedyś robiłem szkolenia (w trybie on-line) u Państwa Mizerów i ich poziom był różny, tzn. można było je zdać bez większego wysiłku – a potem otrzymać certyfikat. Wynikało to z tego, że łatwo było „oszukać system” i zdobyć papiery bez specjalnego rozwijania swojej wiedzy. To jednak charakteryzuje teraz większość szkoleń on-line (nawet nie tylko on-line) i za wiele się na to raczej nie poradzi. Ostatecznie – każdy ma własne sumienie i jeśli komuś zależy na zdobyciu określonych tytułów przy minimalnym wysiłku to już jego wybór i jego droga. Jak to mawiał kiedyś jeden z moich mentorów – „rynek i tak zweryfikuje”. Weryfikacja kompetencji Państwa Mizerów przeszła z kolei bardzo pomyślnie, a książka nad którą pracowali ponad 3 lata jest tego najlepszym dowodem. Dodam, że Krzysztof Mizera posiada tytuł doktora, a oboje stworzyli już pewną ilość publikacji dotyczących żywienia sportowców. Oboje bywają również gośćmi programów telewizyjnych, gdzie odgrywają rzecz jasna rolę ekspertów ds. żywienia. Z tym wiązała się też moja inna mała wątpliwość – czyli nieco celebrycka rola autorów książki. Przeglądając ich profil w internecie można czasem odnieść wrażenie, że najbardziej promowani są oni… przez siebie samych. Sami posługują się screenami z ekranu – na dowód, że są „tymi ekspertami z telewizji”. Niejednokrotnie też czytałem ich autoprezentację, gdzie kreują się na ludzi bardzo aktywnych i uświadomionych sportowo, ponieważ przebiegli kilka publicznych biegów. Nie chcę, żeby to teraz zabrzmiało jak hejt, ale myślę że jeśli ktoś podkreśla głównie własne dokonania (wymienianie z jak utytułowanymi sportowcami współpracowali jest dokładnie tym samym), to zazwyczaj oznacza, że coś jest nie tak i parcie na szkło może w tym wypadku przeważać nad rzeczywistym poziomem kompetencji. W tej sytuacji tak mimo wszystko nie jest i sądzę, że po wydaniu tej książki obraz nieco się zmieni, a popularność oraz poważanie dla Justyny i Krzysztofa Mizerów znacznie wzrośnie.

„Dietetyka Sportowa” to książka „perełka” na polskim rynku wydawniczym. Niby zainteresowanie tematyką żywieniową gwałtownie u nas wzrasta, ale tego typu książkę ciężko znaleźć. Chodzi mi o coś skierowanego do ogółu sportowców i nie próbującego wcisnąć jakiegoś cudownego systemu żywieniowego, leku na całe zło (diety bezglutenowe, bezmleczne, paleo, samuraj, dieta Kwaśniewskiego, ketogeniczna – do koloru, do wyboru). Mowa tu oczywiście o wydaniach komercyjnych, ogólnie dostępnych. Moją uwagę zwróciła ostatnio, np. książka „Nowe trendy w żywieniu i suplementacji osób aktywnych fizycznie” autorstwa zespołu osób ze środowiska akademickiego. Jej nakład nie jest jednak zbyt duży, a cena (ponad 130zł) na razie skutecznie mnie od lektury odstrasza. Niemniej „Dietetyka Sportowa” to pozycja, którą mogę polecić każdemu, aktywnemu fizycznie człowiekowi. Zawartą w niej wiedzę przekazano w zwięzły sposób, ze skupieniem na kwestiach praktycznych – nie znajdziemy tu mega wyczerpujących opisów reakcji biochemicznych – same użyteczne rzeczy dla kogoś kto chce być lepszym sportowcem, lub czynić takimi zawodników przez siebie prowadzonych. Operując sloganem – „każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie”, i ja śmiało ją wszystkim rekomenduję.

niedziela, 19 listopada 2017

Bryant vs. Jordan - okiem Lazenby'ego oraz moim



Dziś trochę nie typowo – bo o koszykówce, a w zasadzie koszykarzach. To dyscyplina sportu, o której jeszcze w tym miejscu nie napisałem słowa i nie ma w tym przypadku – zdecydowanie nie jestem w tym sporcie ekspertem.  Nie jest też tak, że nie wiem o niej nic i zupełnie mnie nie interesuje. To jeden z pierwszych sportów, które mnie zainteresowały w dzieciństwie. Już od małego śledziłem poczynania ówczesnego AZS-u Toruń w Polskiej Lidze Koszykówki. Jako dzieciak spędzałem też sporą część czasu na podwórku, ćwicząc rzuty do zawieszonego na garażu kosza. Później, większe zainteresowanie wzbudziły u mnie inne dyscypliny. Ale do rzeczy. Są w sporcie postaci, które wypada znać. Nawet jeśli nie jesteś zwolennikiem koszykówki, ani aktywności fizycznej w ogóle. Za takie postacie na pewno trzeba uznać osoby Michaela Jordana oraz Kobe Bryant’a. Jeśli „nieco” przespaliśmy ostatnie 2-3 dekady w światowej koszykówce (a konkretnie NBA), to chyba najlepszą opcją na poznanie biografii obu legend będzie sięgnięcie po książki autorstwa Rolanda Lazenby’ego. Lazenby to człowiek, który na pisaniu o amerykańskim koszu zjadł zęby. Wedle internetowej wyszukiwarki napisał on już 45 książek, głównie dotyczących ligi NBA i jej bohaterów. Dla mnie rekomendacja wystarczająca – toteż zdecydowałem się uzupełnić wiedzę i sięgnąć po 2 tomiszcza (bo tak je należy nazwać) Lazenby’ego, które zostały wydane w Polsce. Mowa tu o lekturach: „Michael Jordan. Życie” oraz „Kobe Bryant. Showman”. W tym poście krótko zrecenzuję oba tytuły oraz wyrażę swoją opinię o obu zawodnikach – głównie w oparciu o to co Lazenby udokumentował na przeszło 1200 stronicach obu biografii.

O samych książkach

Same książki prezentują się bardzo dobrze - już od strony wizualnej. Oprawione są w twardą, estetyczną okładkę i wyróżniają się grubością, szczególnie książka o Jordanie. Samo to sprawia wrażenie, że przeczytanie ich pozwoli Ci prześwietlić na wskroś obu gwiazdorów koszykówki. Czy rzeczywiście odczułem tego typu oświecenie po ich przeczytaniu? Niekoniecznie, i to nie dlatego że Lazenby nie wywiązał się z podjętego przez siebie zadania. Wręcz przeciwnie – autor wykonał kawał porządnej roboty i śmiem twierdzić, że źródła bardziej bogatego w informacje o obu bohaterach nie znajdziecie. Jordan i Bryant to jednak osobistości bardzo skomplikowane oraz ceniące swoją prywatność – myślę, że w dużej mierze właśnie dzięki temu osiągnęły sukces. Więcej o ich osobowości wspomnę jeszcze później, póki co wrócę jeszcze do recenzji książek. Obie zostały napisane w podobnej konwencji i w charakterystycznym stylu autora. Styl ten cechuje się m.in. przytaczaniem ogromnej ilości relacji oraz cytatów osób, mających w przeszłości styczność z Jordanem i Bryant’em. Dodatkowo – Lazenby raczej unika wyrażania własnych opinii na temat obu graczy. Stara się po prostu jak najlepiej udokumentować życie i zachowania bohaterów, dzięki wykorzystaniu zdobytych źródeł. Taka praktyka z pewnością dodaje wiarygodności tym książkom – chociaż sam odczułem, że autor nieco większą estymą darzy „MJ-a”. Nie chodzi mi tu nawet o to, że Lazenby uważa Jordana za lepszego koszykarza - bo tak uważa raczej większość ekspertów. Natomiast o wiele więcej pochwał przeczytamy pod adresem legendy „Byków”, niż idola „Jeziorowców”. Ktoś zupełnie nieinteresujący się koszem, może odnieść po tych lekturach wrażenie, że Jordan był  sportowcem o kilka klas lepszym. A tak z pewnością nie jest/nie było. Jordan był bardziej wszechstronny i kompletny, ale obaj byli graczami wybitnymi – i nie dzieliło ich aż tak wiele (wg mnie). Jakby nie patrzeć – to Michael „Air” Jordan wywarł na rozwój koszykówki zdecydowanie największy wpływ i to on stał się ikoną popkultury oraz jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób na całym świecie. To może lekko wypaczać obraz, choć sam oczywiście przyłączam się do opinii, że summa summarum – to Michael był najlepszy. Poza boiskiem – i Jordan i Bryant mieli lepsze i gorsze zachowania, ale w książkach Lazenby’ego bardziej oberwało się jednak Kobiemu.

Warto wspomnieć, że w pisaniu obu biografii autor położył największy nacisk na okres dorastania opisywanych bohaterów. Dla niektórych może to być rozczarowujące, ale w obu książkach ok. 3/4 ich objętości zajmuje opis czasów, które miały miejsce przed osiągnięciem koszykarskiej dojrzałości Jordana i Bryant’a. Lazenby skupił się jednak na „korzeniach” i procesie rozwoju tych legendarnych sportowców. Ci, którzy liczyli na ogrom ciekawostek dotyczących szczytowych momentów Michaela i Kobiego na parkiecie – mogą się ciut rozczarować. Koncepcja autora może się jednak obronić. Najlepsze zagrania i momenty karier obu bohaterów były jak dotychczas o wiele lepiej znane niż przebieg ich dzieciństwa oraz życia prywatnego. Skupił się więc na historiach i anegdotach, które są mniej powszechne, lub tez nie były w ogóle znane szerszej publiczności. Styl pisarski – ok. Ciężko się tu czegokolwiek przyczepić, książki czyta się naprawdę sprawnie. Gdybym miał cokolwiek zarzucić autorowi, to byłaby to skąpa ilość humoru. Ok, rozumiem że te pozycje z zamysłu miały mieć charakter typowo dokumentalny, więc tutaj autor też może się obronić. Mimo wszystko - to co według mnie cechuje najlepsze biografie, to m.in. zawartość humorystycznych anegdot. O te łatwiej jednak w przypadku autobiografii. No cóż, trzeba też mieć na uwadze, że życie Bryanta i Jordana w zasadzie nigdy nie było łatwe i beztroskie – nawet jeśli nie musieli się już martwić stanem swojego konta. Nie mogę też powiedzieć, żeby któraś z tych książek była lepsza. Obie to kawał dobrej, sportowo – biograficznej literatury. Na pewno czołówka w swojej kategorii. Osobiście - obu pozycjom wystawiam mocną „ósemkę”.



Jordan vs. Bryant – umiejętności

Jak już wspominałem – ekspertem w temacie koszykówki nie jestem. Do „skillsów” obu bohaterów odniosę się zatem krótko i typowo subiektywnie. Moja opinia nie jest jednak inna niż większości ekspertów: Jordan był zawodnikiem nieco lepszym. Co o tym decydowało? Przede wszystkim wszechstronność. Kobe od małego skupiał się podczas gry głównie na pojedynkach 1 na 1 – i w sumie nie ma w tym nic złego. Od początku wiedział kim chce być, i w czym się chce specjalizować. Już jako brzdąc wyróżniał się zdecydowanie na tle rówieśników, a koszykówka była dla niego tematem nr 1, praktycznie od kołyski. Mały Kobe chciał błyszczeć, przechytrzać rywali, rzucać i udowadniać tym swoją wyższość. W sumie nie zmieniło się to do końca jego kariery, a wedle niektórych (w tym jego samego) Kobe Bryant jest najlepszym koszykarzem w pojedynkach 1 na 1, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi. Sam Jordan przyznawał, że legenda Lakers jest jedynym graczem, który mógłby z nim w tym elemencie skutecznie konkurować. Proces rozwoju sportowego Jordana był bardziej skomplikowany. Michael (głównie pod wpływem ojca) od małego pasjonował się przede wszystkim baseball’em, i to z tym sportem wiązał większe nadzieje jako dzieciak. Dużą rolę w kształtowaniu Michaela odegrał także jego brat. Pierwsze doświadczenia MJ-a z koszykówką wiązały się z podwórkowymi pojedynkami z bratem. Michael początkowo częściej przegrywał, a dopiero w wieku nastoletnim zaczął przewyższać brata - który do pewnego momentu również zapowiadał się na niezłego koszykarza. Złożyło się tak, że wraz z umacnianiem swojej pozycji w światku koszykarskim, słabły jednocześnie notowania Michaela w środowisku baseball’owym. Jordan skupił się w końcu na koszu, do którego wydawał się mieć największy talent i predyspozycje. Michael znaczący postęp poczynił  przede wszystkim w czasach licealnych oraz uniwersyteckich. Kobe trafił do NBA prosto z liceum, co było na tamte czasy ewenementem. Według niektórych, to właśnie pominięcie gry w lidze uniwersyteckiej sprawiło, że Kobe nie zdołał się rozwinąć tak, by móc zostać okrzykniętym najlepszym graczem w historii. Tam mógłby odpowiednio okrzepnąć i bardziej dojrzeć do gry zespołowej i realizowania taktyki drużyny. W NBA miał w tym względzie pewne problemy i ostatecznie nigdy nie stał się zawodnikiem grającym tak zespołowo jak Michael, który w barwach uniwersytetu z Karoliny sięgnął po mistrzostwo Stanów Zjednoczonych. Warto tu wspomnieć, że Bryant mimo wszystko starał się naśladować Jordana. Legenda Bulls miała wielu naśladowców, ale żaden nie kopiował ruchów mistrza tak skutecznie jak Kobe. Standardową praktyką Bryant’a było m.in odtwarzanie i oglądanie akcji MJ-a na wideo. Kopiowanie ruchów idola dotyczyło głównie wykańczania akcji. Ostatecznie obaj stali się perfekcyjnymi technicznie graczami, ale Jordan wydawał się nieco lepiej współpracować z partnerami z drużyny – mimo, że był wobec nich bardzo surowy. Obaj byli także tytanami pracy, choć nie staliby się takimi wybitnościami, gdyby nie naturalny talent oraz wychowywanie przez rodziców w sportowym duchu.


Jordan vs. Bryant – osobowość, podobieństwa i różnice

Zarówno Jordan, jak i Bryant byli typowymi indywidualistami – co do tego nie ma wątpliwości. Egoizm także nie był im obcy, choć większym egoistą był Kobe. Michael uchodził za bardziej towarzyską osobę, choć jak już wspomniałem – był dla swoich kompanów wymagający, także poza boiskiem. Żaden z nich nie był aniołem, ale wydaje się że Michaelowi wybaczano więcej i jego postać była bardziej idealizowana. Niewątpliwie obaj mieli strasznie silną psychikę – bez tego nie znaleźliby się tam, gdzie się znaleźli. Obaj musieli radzić sobie z wielką presją, choć miała ona nieco inną postać. Michael uwielbiał być skazywany na porażkę, uwielbiał „historyjki” które wymagały od niego udowodnienia czegoś na boisku, pokazania komuś że się myli. Lubił być stawiany w roli outsidera, choć z czasem przytrafiało mu się to co raz rzadziej. Nie raz bywało tak, że MJ celowo wymyślał jakąś historię, która miała go napędzić do działania i pozwolić wykrzesać z siebie wszystkie pokłady energii. Jeśli chodzi o Bryanta, to presję nakładał on na siebie sam – i m.in za to go szczególnie podziwiam. Jego pewność siebie zawsze sięgała kosmosu, a wychowanie sprawiło że od małego czuł się „kimś lepszym”. Wydaje się, że można by w takim razie rzec, że to rodzina nałożyła na Kobiego presję, już od jego najmłodszych lat. Ale tak nie było. Chcieli go wychować na porządnego, inteligentnego człowieka, ale sami pewnie nigdy nie przypuszczali, że Bryant tyle osiągnie w koszykówce. Co prawda, jego ojciec był za młodu graczem NBA, jednak Kobe zdecydowanie go przewyższył jeśli chodzi o umiejętności, jak i osiągnięcia. Kobe nigdy nie ukrywał, że „jest najlepszy”, potem musiał to „tylko” udowadniać. Jordan wydawał się mieć w tym względzie więcej pokory, do czasu gry na uniwersytecie zdarzało mu się nie doceniać własnych umiejętności. Czasem nie doceniali go także inni, ale to tylko napędzało młodego Michaela. Obaj byli tytanami pracy, ale większym był Kobe. Jak wynika z relacji świadków – Jordan zostawał po treningach kiedy musiał coś poprawić. Bryant zostawał zawsze, czym dodatkowo zwiększał presję na nim ciążącą. Jeśli trenujesz więcej i ciężej niż wszyscy, a nie jesteś najlepszy – możesz wówczas w siebie naprawdę zwątpić. Jeśli chodzi o życie w społeczeństwie to obaj koszykarze roztoczyli wokół siebie coś na kształt kokonu, chociaż Michael był jednak bardziej otwarty. Obaj starali się ograniczać bliższe kontakty do kilku dobrze znanych osób i nie dać sobie wejść na głowę – co jest całkiem zrozumiałe. W szczycie swojej kariery nie mogli się praktycznie nigdzie ruszyć, bez towarzystwa dziennikarzy i kibiców – dotyczy to przede wszystkim Jordana, który był bardziej cierpliwy i empatyczny. Bryant w zasadzie unikał mediów. Po pewnym czasie odciął się nawet od większej części rodziny. Może zabrzmieć to dziwnie, ale poniekąd go rozumiem. Jego rodzina bowiem, chciała mieć nad nim podobną kontrolę do tej jaką sprawowała, kiedy Kobe był jeszcze dzieckiem. Bryant stał się ostatecznie „Czarną Mambą” i starał się nie kierować sentymentami, kiedy czuł że coś może zaszkodzić mu oraz jego karierze.



Czy Bryant i Jordan mają podobną osobowość? I tak, i nie. Z pewnością łączą ich takie cechy jak determinacja, indywidualizm, perfekcjonizm, pracowitość oraz inteligencja. Michael wydawał się z kolei nieco bardziej uspołeczniony. Nie obce mu jednak były grzechy typu zdrada, czy nieoddawanie długów. Bryant z natury jest bardziej introwertyczny, częściej stroniący od ludzi. Nie określiłbym jednak jego charakteru na wskroś negatywnie. Kobe często działał na zasadzie wybierania mniejszego zła, choć oczywiście nie zawsze jego wybory były optymalne. Wydaje się, że błędne decyzje Bryanta wynikały nieraz z jego niedojrzałości. Środowisko w jakim obracał się Jordan, pozwoliło mu do pewnych rzeczy bardziej dojrzeć.

Podsumowanie

Michael Jordan i Kobe Bryant to wybitni sportowcy o niebagatelnych umiejętnościach, być może dwaj najlepsi koszykarze w historii. Wyróżnili się jednak nie tylko umiejętnościami, ale i skomplikowanymi charakterami. Myślę, że nikt nie opisał historii tych postaci lepiej i bardziej wyczerpująco niż Roland Lazenby. Biografie, które stworzył są jednymi z najlepszych, które przeczytałem. Rekomenduję tę lekturę także innym, choć warto mieć na uwadze, że literatura ta ma charakter typowo dokumentalny, a nie rozrywkowy. Nie znajdziemy w nich wielu zabawnych anegdot, czy innych śmiesznostek. Niemniej – polecam. Zdecydowanie czołówka wśród sportowych biografii.

piątek, 17 listopada 2017

Zmiana adresu bloga, lekka zmiana formuły

Zmiany, zmiany, zmiany. 

Jak widać - postanowiłem zmienić adres bloga. Wydaje mi się, że obecny jest bardziej "chwytliwy" i łatwiejszy do zapamiętania. Kojarzy się też w jakiś sposób z tematyką, którą tu poruszam :) Wraz ze zmianą adresu postanowiłem też nieco zmienić koncept bloga. Tu zmiana jest nieznaczna - generalnie dalej będę poruszać podobne tematy. Myślę, że w przyszłości będzie się pojawiać trochę więcej treści dotyczącej szeroko pojętego rozwoju mentalnego.

Rezygnuję natomiast z pisania o boksie w formie przytaczania suchych faktów i aktualności. Uznałem, że taka forma jednak nie bardzo pasuje do tego typu miejsca. Od tego są portale informacyjne, a tu raczej nikt nie zagląda po newsy dotyczące aktualnych wydarzeń w Polsce i na świecie ;) Skupię się zatem na moich opiniach i refleksjach opisujących temat w szerszym kontekście. Boksu zatem zupełnie nie porzucam - co najwyżej wpisy będą przypominały w swojej formie bardziej felieton aniżeli sztywną notatkę prasową.

Nowym, drobnym akcentem jest również wtyczka w bocznym panelu, z prawej strony witryny. To odnośnik do mojego profilu na portalu lubimyczytac.pl. Nawet bez klikania można zerknąć na ostatnio czytane przeze mnie pozycje. Często są one źródłem moich aktualnych inspiracji i pomysłów na kolejne posty. Ot, taki gadżet. Ale myślę, że fajny.

sobota, 11 listopada 2017

Zawsze ktoś ma łatwiej, zawsze ktoś ma trudniej - o wymówkach i kwestii perspektywy

Dziś trochę o moich refleksjach związanych z ludzkimi słabościami. Słabościami, które najczęściej stoją za tzw. słomianym zapałem do ćwiczeń, ale i do działań innego rodzaju. By lepiej zobrazować mechanizm i zasadność wymówek posłużę się narzędziem perspektywy. Bo to właśnie nieodpowiednia perspektywa jest głównym winowajcą naszych niepowodzeń, często już w zalążku podjętych działań. Będę posługiwał się przykładami dotyczącymi podejmowania ćwiczeń fizycznych, choć moje obserwacje i wnioski można równie dobrze przełożyć na inne sytuacje i sfery życia. Być może niektórym uda się też z tego wpisu uszczknąć dla siebie trochę motywacji.

Z natury każdy jest słaby. Michael Jordan nie urodził się Michael’em Jordanem, a Novak Djokovic nie urodził się Novakiem Djokoviciem. To nie do końca tak, że inni dostają coś z góry, coś czego nie masz Ty. Owszem, ludzie są bardziej predysponowani do jednych rzeczy, a do innych mniej. Nie znaczy to jednak, że ci którzy są na szczycie mają ku temu najlepsze predyspozycje na świecie. Niebagatelną rolę odgrywa oczywiście psychika i charakter, nad którymi możemy i powinniśmy pracować. To w sumie Twój wybór – czy chcesz szukać sposobu by coś zrobić, czy powodu by czegoś się nie podejmować. Nastawienie jest kluczem i zawsze może być inne niż obecnie.

Możesz demotywować się tym, że ktoś ma (wg Ciebie) lepsze geny/warunki/możliwości ku czemuś. Pamiętaj jednak, że zawsze znajdzie się ktoś kto ma łatwiej, ale też zawsze znajdzie się ktoś kto ma trudniej. Co więcej – zawsze znajdzie się ktoś kto ma trudniej, a mimo to zrobił od Ciebie więcej z tym wszystkim co miał do dyspozycji. Prawdopodobnie dlatego, że wykazał więcej pokory i poświęcenia. Jeśli mówimy o poświęceniu, to jest to wewnętrzna mobilizacja do wychodzenia poza własną strefę komfortu – a nad tym jak najbardziej można pracować i wiem to również własnego doświadczenia.

Tutaj można się zastanowić: czy jest sens podejmować się czegoś co wymaga wychodzenia poza strefę komfortu, a nie jest to nam niezbędne do przeżycia? Rzecz jasna – nie musisz tego robić, możesz poruszać się po własnych, wydeptanych ścieżkach i nawet nie próbować wyjść ze swojego mentalnego kokonu. Wtedy jednak się nie dziw, że wszelkie próby podjęcia się systematycznych ćwiczeń spełzają na niczym. Przedstawione powyżej podejście osłabia Twój charakter i Twoją skalę odczuwania trudów życiowych (a także ćwiczeniowych). Oczywiście nie każdy musi trenować, być mega fit i tak dalej. Nie każdy musi lubić to samo. Tekst kieruję do tych co chcieliby, ale im nie wychodzi, lub coś ich demotywuje i hamuje w działaniu.

To czego często brakuje ludziom to pokora. I paradoksalnie dotyczy to częściej tych, którzy nic jeszcze nie osiągnęli - wedle danych kryteriów. Ci co osiągnęli więcej, zrobili to prawdopodobnie m.in. dzięki temu że tę pokorę mieli i zachowują ją nadal, bo wiedzą jak jest istotna. Grunt to umieć przyznać się do własnych słabości, nie szukać na siłę przyczyn niepowodzenia w czynnikach zewnętrznych.

Gdyby nie kontuzja…

Jak wiemy, młodzi sportowcy, uznawani w pewnych kręgach za utalentowanych, często nie spełniają pokładanych w nich nadziei i często już na etapie „zderzenia” ze sportem seniorskim kończą kariery. Oficjalne przyczyny są różne, ale sam często dostrzegam motyw tłumaczenia się tej osoby typu: „bo miałem taką i taką kontuzję”. Tym samym, ta osoba często zostawia nas z insynuacją, że gdyby nie ten uraz, gdyby nie ta kontuzja to osiągnęliby nie wiadomo co… Nie, nie osiągnęliby, bo ich psychika jest prawdopodobnie za słaba na poważne rzeczy, a mentalność zbyt niedojrzała. Powrócę do „zawsze ktoś ma łatwiej, zawsze ktoś ma trudniej”. Zawsze znajdzie się ktoś kto miał podobną kontuzję, poważniejszą lub nawet kilka tego typu, a jest utytułowanym sportowcem. Jeśli przyjrzeć się biografiom znanych zawodników to często mają oni za sobą szereg różnych operacji, zabiegów i związanych z tym przerw od sportu. Ale prawdopodobnie mają oni jeszcze coś więcej, niż Ty, który tłumaczysz się tym, że kiedyś coś złamałeś i pozostawiasz domysł, że to wszystko wina tego zdarzenia. Byli mocniejsi mentalnie, ale nad tym można w dużej mierze pracować, trzeba jednak do tego wspomnianej pokory, która jest tak naprawdę wyborem. Wyborem ludzi myślących. A jeśli ktoś jest rzeczywiście niesamowicie utalentowany i dysponuje nietuzinkowym potencjałem to i jego otoczenie nie dałoby mu tak łatwo z tym skończyć.  Pomijam tu oczywiście kwestie bardzo ciężkich wypadków, wymagających długich rehabilitacji, po których praktycznie nikt do sportu nie wraca.

Nie jesteś od oceniania

Ludzie nieposiadający pokory mają tendencję do zbyt łatwego oceniania. Oceniania, czy coś jest możliwe, czy ktoś wkłada w coś więcej lub mniej pracy. Umiej się przyznać do swoich słabości, ale i nie oceniaj innych pochopnie – np. po tym ile ktoś wyciska na klatkę na ławce poziomej, jaki ktoś ma czas na 10km, jak ktoś wygląda. Mamy tendencję do zbyt szybkiego szufladkowania osób, których historii praktycznie nie znamy. Prostym przykładem jest publiczna siłownia. Poniekąd taka już natura tego miejsca – ale często za ocenianie poczynań innych biorą się tam osoby, których tory myślowe są zbyt prymitywne by dokonać w miarę rzeczowej oceny. Nigdy nie wiesz, czy osoba robiąca przysiad z 80kg nie ma problemów z kolanami, jaki ma koncept treningu i ile podnosiła 2 miesiące temu. Tak samo nigdy nie wiesz, czy gość swobodnie miotający 200-kilową sztangą zawdzięcza swój wynik ciężkiej, długoletniej pracy czy też geny pozwoliły mu podnieść 150 kilogramów przy pierwszej wizycie na siłowni, a i środków powszechnie uważanych za dopingujące sobie nie odmawia.

Zawsze są dwie strony medalu, to Twój wybór którą ścieżką podążysz i jak ocenisz determinację do wykonania czegoś. Grunt to świadomość elastycznej interpretacji. Posłużę się w tym miejscu swoim przykładem, który pokaże że mógłbym równocześnie uważać się za osobę wybitnie predysponowaną do rywalizacji sportowej, jak i taką która aktywność fizyczną powinna ograniczyć do okazyjnej rekreacji.

Zero predyspozycji…

Od małego byłem dość chorowitą jednostką. Jako 3-4 latek lądowałem dwukrotnie w szpitalu z wirusowym zapaleniem opon mózgowo – rdzeniowych. To dość złożone schorzenie, a wedle źródeł „bardzo poważna choroba obarczona wysokim ryzykiem zgonu lub trwałych powikłań”. Czasem mam wrażenie, że do dziś z moim mózgiem nie do końca jest ok : ) Z odpornością także nie było u mnie najlepiej, dość często chorowałem. W wieku 12 lat wykryto u mnie pewne problemy kardiologiczne, które zrzucono na karb dojrzewania… choć jednocześnie zalecono zwolnienie mnie z wszelkich, intensywniejszych ćwiczeń na lekcjach WFu. Trwało to ponad 3 lata. Nie biegałem powyżej 300m, miałem też zwolnienie z basenu. To wszystko oddziaływało oczywiście także na moją psychikę. Miałem się za niezbyt zdrowego i ciężko by 12-13-14-15 latek uważał, że wie lepiej od lekarza co może, a co nie. W czasach licealnych z kolei moją zmorą było zapalenie oskrzeli, na które chorowałem 2 do nawet 4 razy w roku. Zawsze wtedy przyjmowałem antybiotyki, a każda taka sesja oznaczała 2-3 tygodnie przerwy od szkoły. Starałem się jednak już żadnej aktywności fizycznej nie unikać, po prostu nie chciałem czuć się chorym. Przestałem chodzić regularnie po lekarzach, zacząłem pasjonować się unihokejem, a także grywać częściej w piłkę. To był mój wybór i moja odpowiedzialność. Od tamtej pory (ok 17 roku życia) uprawiam aktywność fizyczną regularnie, w różnych formach. Niemniej – pewne rzeczy dokuczają mi do dziś. Mam niedoczynność tarczycy (rzadki przypadek u faceta) i jestem uzależniony od leków na te schorzenie. Zawsze miałem problemy z oddychaniem – podejrzenie niewydolności oddechowej, astmy oskrzelowej, regularne problemy z wykonaniem spirometrii, czy nawet… nadmuchaniem balona. To wszystko również jest faktem, choć leki proponowane przez pulmunologa niekoniecznie zdają u mnie egzamin. Wracając do serca… jednak nie tylko kwestia dojrzewania, bo pewne zaburzenia jego rytmu towarzyszą mi do dziś. Aktualnie czekam na kolejne badanie Holterem. Z rzeczy bardziej mechanicznych… Kontuzje nigdy mnie nie omijały. W sport (na ciut poważniej) zaangażowałem się ok. 18-19 roku życia i od tamtej pory przynajmniej raz na kilka miesięcy doznawałem urazu, który zmuszał mnie (w jakimś stopniu) do zahamowania z uprawianą aktywnością. Ale zaraz, zaraz… jak to uraz mnie zmuszał? Radek, przeczysz teraz swoim teoriom! No nie, zawsze starałem się robić co tylko mogłem, by nie „wypaść z obiegu”. Po uszkodzeniu więzadeł w kolanie ćwiczyłem górę ciała, a przy problemie z barkiem skupiałem się na kończynach dolnych. Ale wracając do tematu, bo jeszcze nie skończyłem J Kilkukrotnie skręcone stawy skokowe, raz kolanowy, problemy z pachwinami i plecami, wspomniane uszkodzenie więzadeł oraz takie drobnostki jak wybite palce. Z rzeczy, które będą towarzyszyć mi już zawsze, a mogą uchodzić za pewne utrudnienie w treningu: hipermobilność stawów, skrajny ektomorfizm (mam bardzo drobną budowę szkieletową), przodopochylenie miednicy, lekkie skrzywienie kręgosłupa oraz chondromalacja rzepki w kolanie, która objawia się przewlekłym i generalnie narastającym bólem kolana – już przy tak wymagających czynnościach jak kucanie, siadanie i wstawanie z krzesła, czy wchodzenie po schodach ;) Coś by się jeszcze znalazło, ale myślę że na potrzeby tego wpisu wystarczy.

A może jednak z predyspozycjami...

Wiem, może to brzmieć niewesoło i być może niejedna osoba, która mnie zna jest zaskoczona. Starałem się nigdy nie skupiać na negatywach, na które nie mam większego wpływu, ale gdybym obrał skrajnie depresyjną wersję swojego potencjału treningowego to wyglądałaby ona mniej więcej właśnie tak. Niemniej – irytuje mnie trochę kiedy ktoś stwierdzi, że mi jest z jakiegoś powodu łatwiej (pomijając już fakt, że nic o mojej historii chorobowej nie wie), a tak już się zdarzyło. Oczywiście mam świadomość, że są gdzieś ludzie którzy mieli ciężej, a zrobili ode mnie więcej, wykazali się większą determinacją, bo nie przestali walczyć w momencie w którym ja w końcu z czymś odpuściłem. Jak każdy, mam też jakieś zalety i osiągnięcia, z których mógłbym wysnuć wniosek, że potencjał do sportu jednak mam. W punktach, żeby przesadnie nie wydłużać tego już lekko przydługiego wpisu:

  •          Jeszcze jako 22-latek nigdy nie przebiegłem więcej niż 2 kilometrów jednym ciągiem             (zadyszka). Po 6-7 tygodniach regularnego biegania przebiegłem 10km w biegu ulicznym         (choć do momentu samego biegu nigdy nie przebiegłem więcej niż ok. 7 km). Potem zdarzyło mi się jeszcze kilkukrotnie biegać powyżej "dychy" i śrubować czas 
  • Zawsze byłem skrajnym ektomorfikem, z bardzo drobnymi kośćmi. Wedle statystyk, które znalazłem niegdyś w internecie (wyliczanych na postawie obwodów kości) należę do 2-3% populacji z najdrobniejsza budową szkieletową. Ektomorfizm cechuje się też szybkim metabolizmem, problemami z przybraniem choćby kilku kilogramów na wadze. Owszem, zawsze miałem z tym problem i zdecydowanie łatwiej jest mi chudnąć. Przy odpowiedniej motywacji zdołałem natomiast przybrać 31,5kg w ciągu 6 miesięcy (abstrahując już od walorów zdrowotnych takiego przedsięwzięcia J ). I nie, nie siedziałem ciągle w Macu, ćwiczyłem systematycznie jak nigdy
  •        Jestem wysoki, mam dość długie kończyny – w niektórych aktywnościach może to być przydatne
  •          Od małego byłem dość szybki w biegach krótkodystansowych, na pewno powyżej przeciętnej na tle rówieśników. Również skoczność była u mnie zawsze na przyzwoitym poziomie.
  •          Miałem podwórkowe dzieciństwo J załapałem się jeszcze na czasy kiedy częściej śmigałem po okolicznym plenerze niż ślęczałem przed monitorem (przynajmniej do 12 roku życia) – to na pewno jakiś pozytyw w kwestii dalszego rozwoju fizycznego

Jak widać nie jest ze mną aż tak tragicznie, wszystko zależy od tego jaką przyjmiemy perspektywę (grunt by nie zatracać się w skrajności). Oczywiście wiem, że na tle jakiejś innej skali moje „osiągi” mogą wydawać się śmieszne, ale też mam świadomość z jakiego miejsca zaczynałem i że udało mi się dokonać jakiegoś widocznego progresu.

Nie mam czasu…

Jedną z najczęstszych wymówek (nie)ćwiczących jest „nie mam czasu”. To naprawdę banalne, a nawet dość beszczelne, że ludzie wciąż tłumaczą brak silnej woli w taki sposób. „Zawsze ktoś ma łatwiej, zawsze ktoś ma trudniej”. I tak – można znaleźć samotne, trenujące matki, lub facetów którzy ćwiczą przed lub po 12 godzinnym dniu pracy, i to codziennie. Tu naprawdę nie ma wielkiej filozofii. Jeśli chcesz to czas znajdziesz zawsze. A jeśli masz inne priorytety to już jest inna para kaloszy. Po prostu – miej pokorę i umiej się przyznać, że wcale nie odpuszczasz z „braku czasu”.

Pracuj… także mózgiem

Nie bój się myśleć, pamiętaj że lenistwo nie dotyczy tylko działań fizycznych, ale też umysłowych. Wielu ludzi ma klapki na oczach i nie jest w stanie spojrzeć na coś z innej perspektywy ponieważ są leniwi… leniwi umysłowo. Mogliby się w tej kwestii rozwinąć, ale nie chcą – wolą wierzyć w prostotę i prymitywizm otaczającego ich świata. Tak jest łatwiej – nie przeczę. Tylko czy zawsze w życiu chodzi o to, żeby było łatwiej? To już pytanie do Ciebie. Według mnie prawie wszystko co wartościowe wymaga pracy i to wkład tej pracy definiuje tą wartość. Ciężko, żeby coś przychodzącego bez żadnego wysiłku sprawiało satysfakcję. Wysiłek to jednak nie zawsze to samo… zawsze ktoś pracuje ciężej i nie wyolbrzymia swojego poświęcenia tak jak ty.

Na koniec, główne myśli i wskazówki mentalne z tego wpisu w skrócie:

Ø  Miej dystans i umiejętność przyznania się do własnych słabości
Ø  Wszystko jest kwestią interpretacji, nie zatracaj się w skrajności
Ø  Staraj się szukać sposobu by coś zrobić, a nie wymówki by tego nie wykonać
Ø  W gorszych momentach przywołaj do myśli swoje atuty/osiągnięcia – coś co na pewno wyróżnia Cię na tle jakiejś społeczności
Ø  Nie mierz jednak wszystkich swoją miarą, nie dokonuj „oceny ostatecznej”
Ø  Nie zagłaszcz się, dawkuj wygody, a będziesz silniejszy
Ø  Nie każdy może wszystko… ale KAŻDY może zrobić progres…
Ø  … pytanie tylko ile musisz wykonać pracy, by go osiągnąć i czy tego naprawdę chcesz



środa, 1 listopada 2017

Co tam w boksie? Październik - Listopad

Postanowiłem nieco zmienić formułę mojego stałego cyklu - „Co tam w boksie?”. Z uwagi na większą ilość obowiązków, która towarzyszy mi ostatnimi czasy ograniczę się teraz do jednego „bokserskiego” postu miesięcznie (z małymi wyjątkami, np. na recenzję książek o pięściarskiej tematyce). Będzie więc nieco mniej, ale konkretniej. Comiesięcznie, na przełomie kończącego i rozpoczynającego się miesiąca będę dokonywał przeglądu minionych oraz nadchodzących wydarzeń na polskich oraz międzynarodowych ringach. Zabieram się więc do rzeczy.

PAŹDZIERNIK

7.10

Na gali w Stuttgarcie odbył się ostatni ćwierćfinał turnieju z serii World Boxing Super Series, w wadze super średniej. Chris Eubank Jr mierzył się z pewnym siebie Turkiem – Avni Yildirimem. Podopiecznemu Ahmeta Onera starczyło pewności siebie na konferencje prasowe oraz ważenie. W ringu kozak był już tylko jeden – w osobie Eubanka Jr. Syn legendy od początku był sprytniejszy, szybszy i bardziej błyskotliwy. W sumie była to walka bez większej historii, a jej koniec nastąpił w 3 rundzie. Eubank rzucił Turka na deski potężnym sierpowym. Prowadzący pojedynek Leszek Jankowiak nawet nie podjął się liczenia. Eubank Jr efektownie przywitał się z turniejem, a w kolejnym pojedynku zmierzy się z George’m Grovesem. Walka ta zapowiada się bardzo ciekawie i niewątpliwie wyprzeda jeden z brytyjskich stadionów. Jak dotychczas World Boxing Super Series przebiega bardzo sprawnie, a emocji nie brakuje. Najlepsze jednak dopiero przed nami.

Chris Eubank Jr. 25-1 (19 KO) vs. Avni Yildirim 16-0 (10 KO) KO 3rd



14.10

Nie wypadałoby nie wspomnieć o mega ciekawej gali na Brooklynie. Na nowojorskiej gali mieliśmy do czynienia z aż 3 walkami o pasy w wadze super półśredniej. W pierwszej z nich, Erislandy Lara wypunktował po mało ciekawej walce niepokonanego wcześniej Terella Gaushę. Czas chyba na jakąś unifikację z udziałem kubańskiego wirtuoza. Kolejna, mistrzowska potyczka zakończyła się z kolei niespodziewanie szybko i bardzo efektownie. Perspektywiczny  Erickson Lubin już w pierwszej rundzie został sprowadzony na ziemię przez Jermella Charlo, obrońcę tytułu federacji WBC. Lubin został trafiony w zwarciu - mało widocznym, ale jakże skutecznym ciosem. Po tym nokdaunie 21-latek był wyraźnie „odłączony” i nie był w stanie podjąć dalszej walki. Sporo w tym pecha, ciekawe jak walka wyglądałaby na dłuższym dystansie. W pojedynku wieczoru Jarett Hurd podejmował Austina Trouta. Walka stała na wysokim poziomie technicznym, a jej przebieg był wyrównany – według mnie nawet z lekkim wskazaniem na rutynowanego Trouta. W miarę upływu czasu co raz więcej do powiedzenia miał jednak aktualny mistrz, który sukcesywnie przełamywał pogromcę samego Miguela Cotto. Ostatecznie porozbijany Trout został poddany pomiędzy 9, a 10 rundą. To chyba dla niego koniec, jeśli chodzi o walki na mistrzowskim poziomie. Hurd wygrał, pozostał na tronie. Przyznam jednak, że nie zachwycił mnie. Do momentu przełamania rywala przyjął naprawdę sporo czystych ciosów. Uważam, że w tej kategorii wagowej jest 2-3 pięściarzy z dużymi szansami na pokonanie Hurda.

Erislandy Lara 24-2-2 (14 KO) vs. Terell Gausha 20-0 (9 KO) PTS



Jermell Charlo 29-0 (14 KO) vs. Erickson Lubin 18-0 (13 KO) KO 1rd


Jarett Hurd 20-0 (14 KO)  vs. Austin Trout 30-3 (17 KO) RTD 10rd


21.10

Przenosimy się do New Yersey i “polskiej” gali, która miała tam miejsce. W wadze cruiser swój kolejny pojedynek stoczył popularny „Master”, rezerwowy w turnieju WBSS. Rywalem Mateusza Masternaka był Stivens Bujaj. Przed walka było trochę złej krwi, głównie za sprawą urodzonego w Albanii obywatela USA. Bujaj bujał się jednak tylko przed walką. No może na ringu również, jednak było z tego pożytku tyle co nic. Masternak spokojnie rozbijał pasywnego przeciwnika, który skupiał się praktycznie tylko na defensywie. Walka była mało emocjonująca, mieliśmy obraz nieco usztywnionego (jak zwykle) Polaka, który próbował zaganiać i trafiać śliskiego przeciwnika. Wygrana  przed czasem stała się  ostatecznie łupem Mastera, który dopisał do swojego rekordu jubileuszowe, 40te zwycięstwo. Zdaje się, że zachowa dzięki temu status rezerwowego w turnieju. Mało efektowna walka, ale ważne że wygrana. Najciekawszym pojedynkiem tej gali okazała się potyczka Macieja Sulęckiego z byłym mistrzem świata amatorów – Jack’iem Culca’yem. Sulęcki był faworytem, choć Culcay to kawał boksera, co udowodnił całkiem niedawno w starciu ze świetnym Demetriusem Andrade. Polakowi również nie sprzedał tanio skóry. Mieliśmy tu ogrom ciosów z obu stron, wielką wojnę i efektowną dla widza kompozycję stylów. Maciek ostatecznie wypunktował Niemca, choć miał w tej walce kilka gorszych momentów, a w 7 rundzie był wręcz bliski przegranej przed czasem. Pokazał jednak serce i przetrwał ten kryzys. Polak jest teraz blisko walki o mistrzowski tytuł. Myślę, że nie jest bez szans, posiada spory potencjał. W ewentualnej walce o pas musiałby jednak zaprezentować bardziej zdyscyplinowany boks. Walka wieczoru to ćwierćfinał WBSS w wadze junior ciężkiej. Naprzeciw siebie stanęli mocno bijący Murat Gassiev oraz nasz Krzysztof „Diablo” Włodarczyk. Faworyt był tu tylko jeden i nie zawiódł oczekiwań swoich kibiców. Niestety mowa tu o Rosjaninie. Jeśli chodzi o obóz Polaka to przed walką mieliśmy stałą śpiewkę, powtarzaną od dobrych kilku lat: „jeśli Diablo będzie miał poukładane w głowie to ma szanse wygrać”. Myślę, że jednak w tym przypadku stan mentalny Polaka nie miałby większego znaczenia, niezależnie od tego jaki by był. Scenariusz był taki, jakiego się spodziewałem. Bierny w swoim boksie Włodarczyk i naciskający ofiarę Gassiev. W 3 rundzie nastąpił błyskawiczny koniec – za sprawą firmowej akcji Rosjanina: lewy na górę, lewy na dół. Podejrzenia, że „doły” Diablo nie są zbyt odporne można było wysnuć już w przeszłości. Ten fakt, w połączeniu z atutami Gassieva stwarza duże ryzyko zakończenia walki właśnie po ciosie na wątrobę. Tak też się niestety stało i Polak przegrał nie zdążywszy pokazać w ringu czegokolwiek. To już chyba koniec 36-letniego Diablo. Przynajmniej pod względem sportowym, bo myślę że jeszcze na jakąś „polsko-polską” walkę wieczoru w ramach Polsat Boxing Night może się załapać. Gassiev w oczach niektórych wyrasta natomiast na faworyta do końcowego triumfu w turnieju. Podopiecznemu Abela Sancheza ciężko cokolwiek wytknąć i szansę na taki sukces niewątpliwie ma. Moim faworytem jest jednak Usyk.

Mateusz Masternak 39-4 (26 KO) vs. Stivens Bujaj 16-1-1 (11 KO) RTD 7rd

Maciej Sulęcki 25-0 (10 KO) vs. Jack Culcay 22-2 (11 KO) PTS


Murat Gassiev 24-0 (17 KO) vs. Krzysztof Włodarczyk 53-3-1 (37 KO) KO 3rd



27.10

Na piątkowej gali w Schwerinie doszło do ciekawej konfrontacji w ramach ćwierćfinału wagi super średniej turnieju WBSS. Niemiecki weteran, Jurgen Braehmer mierzył się z przyjezdnym, niepokonanym Amerykaninem – Rob’em Brantem. Notowania bukmacherów były przed tym pojedynkiem zmienne. Najpierw za faworyta uchodził gospodarz, następnie większe szanse dawano czarnoskóremu „prospektowi” Ostatecznie górą okazał się jednak 39-letni rutyniarz. Co ciekawe, dla Braehmera był to debiut w wadze super średniej – wcześniej boksował jako „półciężki”. Zarówno zbijanie wagi jak i dość zaawansowany już wiek nie przeszkodził Niemcowi w zaprezentowaniu bardzo dobrej formy. Brant – choć ambitny, to jednak boksersko słabszy od Braehmera. Jurgen pokazał spryt oraz całkiem niezłą szybkość. Ostatecznie zwyciężył na punkty i zagwarantował sobie udział w półfinale turnieju. Zmierzy się w nim z  utalentowanym Brytyjczykiem – Callum’em Smithem. Jestem tej walki bardzo ciekawy.

Jurgen Braehmer 48-3 (35 KO) vs. Rob Brant 22-0 (15 KO) PTS


28.10

W ostatni weekend października doszło do interesującej gali w Cardiff. Mieliśmy tam do czynienia z dwoma pojedynkami wagi ciężkiej. W pierwszym z nich Dillian Whyte mierzył się z Robertem Heleniusem. Walka dwóch silnych chłopów, choć niestety mocno ograniczonych technicznie. Whyte robił to co zawsze – starał się naciskać i trafić rywala jakimś mocnym „zamachowym”. Helenius zaprezentował się w tej walce bardzo miernie. Próbował trzymać Whyte’a na dystans, lecz jego ciosy proste funkcjonowały bardzo słabo. Fin ewidentnie nie jest już tym zawodnikiem co kiedyś, choć nigdy nie należał do wirtuozów. Pojedynek okazał się przeciętnym widowiskiem, a punktowe zwycięstwo przyznano nieco aktywniejszemu Dillianowi. „The Body Snatcher” z taką dyspozycją nie ma jednak czego szukać w pojedynkach rangi mistrzowskiej. W kolejnej, „ciężkiej” konfrontacji mieliśmy do czynienia z obroną mistrzowskiego pasa przez Anthony’ego Joshuę. Jego rywalem był zakontraktowany na 2 tygodnie przed walką (w zastępstwie kontuzjowanego Puleva) Carlos Takam. Joshua wyszedł do tego pojedynku najcięższy w karierze – ważył ponad 115kg. Było to też niestety widać w jego ruchach. Według mnie „AJ” przesadza z przybieraniem masy, a to odbija się niekorzystnie na jego motoryce oraz kondycji. Takam zaprezentował się z kolei bardzo ambitnie, lepiej niż wielu się spodziewało. Joshua miał przewagę, choć Francuz z kameruńskimi korzeniami dość skutecznie się odgryzał. Nie dał się stłamsić większemu oponentowi, jednakże „AJ” okazał się mieć w ringu sojusznika. Był nim sędzia Phil Edwards, który od początku szukał okazji by zdeprymować pretendenta. Arbiter poddał dzielnego Takama w 10 rundzie, po serii ciosów Joshuy. Większość z nich była jednak niecelna, a pretendent nie był w tym momencie w jakichś większych opałach. Werdykt pozostawił spory niesmak oraz irytację. Generalnie gala okazała się pewnym rozczarowaniem.

Dillian Whyte 21-1 (16 KO) vs. Robert Helenius 25-1 (16 KO) PTS


Anthony Joshua 19-0 (19 KO) vs Carlos Takam 35-3-1 (27 KO) TKO 10rd



LISTOPAD – ZAPOWIEDŹ

4.11

Na gali w Monako dojdzie do dwóch wartych uwagi potyczek. W wadze półciężkiej, wielki prospekt Dmitry Bivol podejmie Trenta Broadhursta. Faworyt jest tu tylko jeden i ja również niespodzianek nie przewiduję. Jeśli chodzi natomiast o królewską kategorię to o pas EBU zawalczą popularny Dereck Chisora oraz Niemiec Agit Kabayel. W tej potyczce ciężko wskazać faworyta. Na co mniej więcej stać Chisorę – wszyscy wiemy. Kabayel jest z kolei niepokonany, ale nie mierzył się jak dotychczas z nikim ze ścisłej jak i szerokiej czołówki tej dywizji.


Za oceanem dojdzie do jeszcze ciekawszych pojedynków w najcięższej kategorii. Niedawny pogromca Izu Ugonoha, Dominick Breazeale zmierzy się z pogromcą Tomasza Adamka – Erikiem Moliną. Bukmacherzy stawiają zdecydowanie na tego pierwszego, choć ja co do tego typu przekonany nie jestem. Na pewno nie będzie to spacerek dla amerykańskiego olimpijczyka. Do kolejnej obrony przystąpi mistrz świata kategorii WBC. Deontay Wilder zmierzy się w rewanżu z Bermane Stiverne’m, którego anonsowano na rywala „Bronze Bombera” w obliczu dyskwalifikacji Luisa Ortiza. Tu faworyt jest jeden chyba dla każdego. Niemniej, smaczku walce dodaje fakt, że Stiverne jest jedynym przeciwnikiem Wildera, którego ten nie był w stanie znokautować. Czy uda mu się tym razem? Wydaje mi się, że tak. Stiverne nie pokazał w ostatnim czasie za wiele, a i do najmłodszych już nie należy. Wspomnieć można też o kolejnym pojedynku mocnego Shawna Portera. Jego rywalem będzie solidny Adrian Granados.


11.11

W nasze święto niepodległości dojdzie do nieźle zapowiadającej się gali w Nowym Jorku. A to głównie za sprawą Mariusza Wacha oraz szybko pnącego się w hierarchii wagi ciężkiej – Jarella Millera. Prawie 250kg w ringu i niewątpliwie mocne ciosy – tego będziemy świadkami. Za niewielkiego faworyta uchodzi niepokonany Miller, ale nie odbierajmy Mariuszowi szans. Przed swoją ostatnią walką, z Erkanem Teperem  – również nie uchodził za faworyta, lecz zwyciężył. Miller to jednak bardzo groźny przeciwnik, patrząc na jego gabaryty oraz poczynania można odnieść wrażenie, że jest w stanie „naruszyć” każdego. Mariusz słynie z betonowej szczęki, ale w boksie nigdy nic nie wiadomo. Rozum podpowiada mi jednak Millera jako zwycięzcę. W walce wieczoru przeniesiemy się do wagi średniej. Tam świetny Daniel Jacobs zadebiutuje jako zawodnik Eddie’go Hearna. Za rywala będzie mieć niepokonanego Luisa Ariasa. Walka zapowiada się interesująco, faworytem „The Miracle Man”.



18.11

To raczej dzień „posuchy” w zawodowym boksie, jeśli chodzi o ringi światowe. Z braku laku można obejrzeć walkę niedawno przymierzanego do Macieja Sulęckiego – Juliana Williamsa. Za rywala będzie on mieć doświadczonego Ishe Smitha. Zdecydowanym faworytem jest Williams.

Na osłodę zostaje nam całkiem przyzwoita gala w Częstochowie. Pokaże się na niej m.in. utalentowany Adam Balski, który zadebiutuje z Gusem Currenem w narożniku. Jego rywalem będzie solidny Amerykanin – Demetrius Banks. W kolejnej walce dojdzie do rewanżu Michała Leśniaka z Kamilem Młodzińskim. Ich pierwsza walka była absolutną wojną, a zwycięzcą ogłoszono Leśniaka. Rewanż może być równie ciekawy. Swoją kolejną walkę stoczy polski prospekt – Łukasz Wierzbicki. Za rywala będzie mieć ambitnego Michała Żeromińskiego. Wierzbicki powinien to wygrać, choć Żeromiński nigdy nie jest łatwym rywalem. W walce wieczoru oczywiście Tomasz „Góral” Adamek. Tym razem zmierzy się on z solidnym Fredem Kassim. Góral musi to zdecydowanie wygrać, by myśl o dalszej karierze miała jakikolwiek sens. Kassi napsuł już trochę krwi znanym zawodnikiem, więc może być interesująco. Na częstochowskiej gali kolejne swoje potyczki stoczą także Robert ParzęczewskiMateusz Rzadkosz oraz Damian Wrzesiński.



25.11

W Oberhausen zobaczymy pojedynek na zapleczu czołówki wagi ciężkiej. W walce „klocków” Manuel Charr podejmie Alexandra Ustinova. Ciężko tu wskazać faworyta, ale stawiam na młodszego Charra. Przenieśmy się do USA. W Connecticut z kolei walka na zapleczu czołówki wagi cruiser. Niepokonany Mołdawianin, Constantin Bejenaru zmierzy się z Thabiso Mchunu.

W Nowym Jorku natomiast powróci Sergey Kovalev. „The Krusher” wraca do boksu po dwóch porażkach z Andre Wardem. Teraz zadebiutuje pod wodzą nowego sztabu. Za rywala będzie mieć niezłego Vyacheslava Shabranskyego. Kovalev powinien to wygrać przed czasem i wrócić na zwycięską ścieżkę. Swoją kolejną walkę na tej gali stoczy też inny, czołowy półciężki – Sullivan Barrera. Naprzeciw Kubańczyka stanie solidny Felix Valera z Dominikany.