Lato w pełni, wielu ludzi wyjeżdża, urlopuje i wygrzewa kości, póki ma ku temu okazję. Dość niezależnie, od tej corocznej “normalki”, można ostatnimi czasy dostrzec nasilenie pewnego trendu. Wydaje się, że ludzie – a przynajmniej ci, uważani za tych “bardziej kumatych” z co raz większym upodobaniem wynoszą na piedestał wszystko co naturalne, pierwotne i maksymalnie oddalone od wymysłów dzisiejszego świata. Czy aby na pewno mają oni całkowitą rację i, czy powrót do korzeni jest najlepszym co może spotkać współczesnego człowieka? Jak się możecie już pewnie domyślić - prawda zapewne leży gdzieś pośrodku, a żadna skrajność nie będzie optymalna dla zdrowia człowieka. Dziś, postaram się przyjrzeć “modzie na naturę”, oraz plusom i minusom dzisiejszego życia.
Zazwyczaj kilka razy w miesiącu zdarza mi się odwiedzać jakąś księgarnię. Od dobrych kilku miesięcy odnoszę wrażenie, że między każdą moją wizytą, na półkach pojawia się jakiś nowy, mocno promowany tytuł, traktujący o życiu w zgodzie z naturą, bliskim obcowaniu z przyrodą, oraz leczeniem ciała i ducha w wyłącznie naturalny sposób. Nie ganię tego i absolutnie nie przeszkadza mi ten trend. Wiele z tych książek jest naprawdę dobrych, choć trzeba przyznać że wiele treści zawartych w pozycjach tego typu, powiela się. Ciężko w tym temacie wymyślić coś odkrywczego, i dla części osób “kolejna książka o przyrodzie” może zalatywać już po prostu banałem. Mimo tego, myślę że wielu ludzi wciąż istotnej wiedzy, płynącej z banałów nie docenia, albo o niej zwyczajnie zapomina. Nie zgłębia odpowiednio tematu i nie pielęgnuje własnej świadomości, która bardzo często zostaje przytłumiona przez ogrom bodźców, fundowanych przez ten dzisiejszy, zaawansowany technologicznie świat. Tak więc - wałkowanie wciąż tego samego tematu jest chyba w tym przypadku po prostu koniecznością. Inaczej, do potrzebujących może nie za wiele dotrzeć, a żeby obudzić “zombie”, trzeba atakować silnymi bodźcami, tyle że z przeciwnego, nie-cyfrowego bieguna. Powrócę jeszcze do tego w dalszej części postu. W tej części, pozwolę sobie jeszcze jedynie wspomnieć, że posiadaczem kilku, tego rodzaju książek jestem i ja. Lipiec chrzczę, jako mój “miesiąc natury” i niebawem na blogu pojawi się kilka recenzji lektur w tym klimacie.
Czemu akurat teraz? Ten wysyp książek i nagłe nasilenie tęsknoty do przyrody? Internetu używamy przecież na szeroką skalę od dobrej dekady, telefonów komórkowych od blisko dwóch, a telewizory zagościły w naszych domach na stałe już ze 2 pokolenia temu. Myślę, że to po prostu kwestia akumulacji nowych technologii, sztucznego otoczenia i żywności. Niewykluczone więc, że ten przekorny trend będzie z czasem przybierał na sile jeszcze bardziej. Po prostu co raz więcej osób doświadcza swego rodzaju przesytu i postanawia uciekać od tego co zaczyna ich otaczać przez większą część życia. Każdy ma jakiś indywidualny próg akceptowalności dla poruszania się w środowisku odległym od tego, do czego wykształciła nas ewolucja przez wiele tysięcy lat. Jednocześnie pamiętać trzeba, że nierozważne korzystanie ze współczesnych technologii, czyni nas słabszym, mniej odpornym na wszelakie pokusy i bardziej leniwym. Oczywiście “nierozważne” korzystanie jest czymś subiektywnym, ale chyba każdy się ze mną zgodzi, że w dłuższej perspektywie czasowej, sprawdzanie mediów społecznościowych 20x dziennie, czy spędzanie przed telewizorem 5h na dobę, nie wpływa na naszą mentalną siłę pozytywnie.
Cieszę się, że byłem jednym z ostatnich roczników, który załapał się na “podwórkowe” dzieciństwo. Cieszę się również, że przez wiele lat byłem harcerzem. Granie w piłkę przez pół dnia, budowanie baz i szałasów, leśne harce, czy po prostu “szlajanie” się po osiedlu i działkach w poszukiwaniu rozrywek na świeżym powietrzu. Żadna z tych rzeczy nie była mi obca. Oczywiście wszyscy się w jakiś sposób różnimy i jednego leśne tereny będą pociągać mniej, drugiego bardziej. Ważne jednak, żeby dzieciom wszystkie zalety i korzyści płynące z obcowania z naturą przedstawiać. Od małego, i w praktyczny sposób. Należy pokazać, że wykorzystanie wolnego czasu nie ogranicza się do zabawy w 4 ścianach. Tymczasem, często okazuje się, że w obecnych czasach sami rodzice są w mniejszym, lub większym stopniu niewolnikami technologii i z dużo większą łatwością wytłumaczą dziecku jak używać aplikacji w telefonie, niż opowiedzą coś o rosnącej nieopodal roślinie. Oczywiście, nie nakłaniam tym samym, żeby wychowywać dziecko na jakiegoś ascetę i przeciwnika udogodnień cywilizacji. Uważam jednak, że generalnie dzieciom pozwala się w tym względzie na zbyt dużo. Jednocześnie zapomina się, że co jak co – ale to właśnie niedojrzałe jeszcze istoty są najbardziej podatne na chłonięcie jak gąbka, tego z czym mają styczność. Chłonięcie razem ze wszystkimi toksynami – dodajmy.
Dzieciństwo jest, było lub powinno być największą pierwotną przygodą, opowieścią o niedostatku, odwadze, stałej czujności, niebezpieczeństwie, a czasem też Nieszczęściu
- Michael Chabon
Liczne badania naukowe dowodzą tego, że wcale tu nie przesadzam i nie popadam w paranoję. Wbrew temu co się czasem mówi - młodzież wcale nie dojrzewa dziś szybciej niż jeszcze jakiś czas temu. Być może dzieciaki szybciej mają dziś z pewnymi rzeczami styczność, ale... odbywa się to głównie za sprawą ekranu smartfona/komputera i niewiele ma wspólnego z praktycznymi doświadczeniami. Specjaliści od tego typu spraw porównują dzisiejszych 18-latków do dawnych 15-latków, jeśli chodzi o kwestię życiowej dojrzałości. Osobiście nie śmiem w to wątpić.
Pozwolę tu sobie przytoczyć pewną anegdotę, sytuację którą zaobserwowałem dosłownie przedwczoraj, w dalekobieżnym pociągu. Zapełnienie miejsc praktycznie całościowe, dość duży tłok. Do wagonu weszła, m.in. matka z synem - na oko 15-letnim, dzieckiem bym go w każdym razie już nie nazwał. Z tego co usłyszałem, mieli na 2 osoby tylko 1 bilet z miejscem siedzącym. Jak to rozwiązali? Chłopak skorzystał z siedzącej miejscówki, a mama... położyła się w korytarzu między wagonami. Nie powiem, nieco mnie ta sytuacja zażenowała, i pomyślałem, czy samemu nie ustąpić jej miejsca. Po chwili mamusia jednak na chwilę wróciła, w jakże słusznej sprawie. Przyniosła synkowi poduszkę pod głowę, gdyby czasem oparcie okazało się zbyt twarde. Wtedy uderzyła mnie myśl, że tu tak naprawdę obie strony są w jakiś sposób spaczone i matka sama na stworzenie takich realiów zapracowała. Żeby nie było - dodam, że chłopak wyglądał na całkowicie zdrowego i bez szczególnego przejęcia opowiadał komuś przez telefon, że “mama leży na podłodze”, a on zasiada tymczasem w fotelu.
Wychowanie “pod kloszem” teoretycznie powinno powodować większą zażyłość pomiędzy rodzicami, a ich pociechami. W praktyce okazuje się, że jest wręcz na odwrót. Szeroko zakrojone, społeczne badania nie pozostawiają wątpliwości - mimo, że dzieci więcej czasu spędzają w domu, to ich kontakt i zrozumienie z rodzicami są gorsze. Współczesne dzieci i młodzież są do tego wszystkiego bardziej roszczeniowe - oczekują więcej od rodziców i wykorzystują ich bardziej. Ale co się dziwić - skoro rodzicom to pasuje, bo myślą że w ten sposób najłatwiej kupią ich miłość i dozgonny szacunek? Zamiast przynosić kosze ryb, daj wędkę i naucz je łowić. Te powiedzenie i rada w jednym, pasowałoby w tym przypadku jak ulał.
Rosnąca ilość niepełnoletnich, cierpiących na depresję, większa ilość samobójstw, i co raz więcej aspołecznych ludzi i zachowań. To wszystko także jest faktem. Osobiście nie mam wątpliwości, że co raz mniej kontaktu z naturą, a co raz większe oddanie się współczesnym wynalazkom przyczynia się do tego w walnym stopniu. Weźmy np. wszechobecne smartfony. Każdy otrzymany komunikat i wiadomość powoduje wydzielanie się hormonu odpowiedzialnego za naszą gotowość do działania i pobudzenie. Chodzi oczywiście o dopaminę. Dostając takich wiadomości kilkadziesiąt dziennie, po prostu szybciej “zajeżdżamy” nasze receptory. Potem brakuje nam osławionej “motywacji do działania”, impulsu do pracy i zabrania się za rzeczy naprawdę ważne. Takie niewinne “głupotki” często podkopują nasze poczucie własnej wartości i sprawiają, że jakość naszych działań mocno kuleje, a prokrastynacja staje się dla nas chlebem powszednim. Na pewno nie jest to początkowo proste, ale odłożenie telefonu kilka metrów od siebie w czasie pracy, czy wyłączenie go na noc, w dłuższej perspektywie wyjdzie nam zapewne na dobre.
Kiedy spacerujemy, nasze nogi same z siebie wiodą nas ku polom i lasom. Jacy musielibyśmy być, gdybyśmy ograniczali się do chodzenia po ogrodzie przed domem lub chodzenia do sklepu?
- Henry David Thoreau
Trochę popsioczyłem, to teraz trochę współczesne zabawki (i nie tylko zabawki) pobronię. Jak już wspominałem, w niektórych kręgach panuje takie przekonanie, że wszystko co pierwotne, naturalne, dawne = lepsze. Takim tokiem rozumowania, dochodzimy tymczasem do wniosku że każdy rozwój i efekt ludzkiego myślenia jest zły. Najlepiej, gdybyśmy do końca świata żyli w jaskini, jedli tylko to co znajdziemy pod ręką i nie myli zębów. Taa... i żyli po 40 lat. Tak jak kiedyś. Rozwój cywilizacji pociąga za sobą często duże koszty – to fakt. Nie wszystko co niedawno wymyślono jest jednak złe, a z niektórych rzeczy trzeba po prostu umiejętnie korzystać. Tu właśnie pojawia się problem. Nasze otoczenie zostało przez ostatnie setki lat (czyli nic w skali ewolucji) tak mocno zmodyfikowane, że nie zdążyliśmy się jeszcze do końca do tego przystosować i poznać w pełni następstw naszych działań. Ale czy to oznacza, że mamy nie próbować? Skoro posiadamy umysły sprawniejsze niż jeszcze przed kilkoma tysiącami lat, to czemu mamy nie korzystać z ich pełnego potencjału? Korzystajmy, ale nie zapominajmy o walorach natury i zdrowym rozsądku. W dużym stopniu to właśnie ta natura i nieprzetworzona żywność pozwala ten zdrowy rozsądek i trzeźwe, zbalansowane myślenie zachować.
Z ciut innej strony. Niektóre osoby upierają się przy poglądzie, że jak mają na coś ochotę, to znaczy, że organizm tego realnie potrzebuje. To dość głupie i krótkowzroczne podejście. Inaczej nie byłoby problemów z nałogami, używkami, narkotykami. Oczywiście, często świadczy to o spadku poziomu jakiejś substancji w organizmie. Może to być jednak kwestia uzależnienia i mniejszej niż zwykle stymulacji ośrodka mózgowego, np. tego wrażliwego na wszelkiego rodzaju opiaty. Sprawa jest dużo bardziej złożona i należałoby w pewnym stopniu rozgraniczyć rzeczywiste, fizjologiczne uzależnienie, od tego psychicznego, które ma głównie łatać nasze emocjonalne luki. Napisałem “w pewnym stopniu”, bo te dwie rzeczy się jednak czasem przenikają i łączą.
Nie każdy zdaje sobie sprawę z istnienia i wykorzystywania w projektowaniu przetworzonej żywności, czegoś takiego jak “punkt błogości”. Pisząc w uproszczeniu, punkt błogości to stan psychiczny, który człowiek osiąga po spożyciu żywności o odpowiednio skomponowanych proporcjach składników. Każdy, większy koncern spożywczy współpracuje ze specjalistami, których zadaniem jest ustalenie najprzyjemniejszej i najbardziej uzależniającej mózg mieszanki makroskładników i szerokiej gamy dodatków do żywności. To, że masz ochotę na chipsy nie oznacza więc wcale, że Twoje ciało koniecznie potrzebuje dużej paki Lays’ów. To przede wszystkim mózg domaga się swojej dawki błogości. A, że jedząc “syf” doprowadzasz w swoim organizmie do pewnych niedoborów, to tym chętniej sięgasz po wysokokaloryczne, tłuste i słodkie potrawy. Koło dalej się nakręca. Ty tyjesz z nadwyżki kalorycznej, ale jednocześnie jesteś niedożywiony, bo brakuje Ci pewnych składników, i po raz kolejny sięgasz po coś pozornie pożywnego. Ulga jest jednak tylko chwilowa, a w szerszej perspektywie robisz sobie tylko krzywdę. Ale nie do końca o tym ten post 🙂 Bardziej zainteresowanym pojęciem “punktu błogości”, oraz licznymi sztuczkami producentów żywności, polecam książkę pt. “Cukier, sól, tłuszcz. Jak uzależniają nas koncerny spożywcze”. Lektura ta, wpadła mi w ręce już dobrych kilka lat temu, jednak jej treść można dalej uznać za jak najbardziej aktualną.
Trochę odleciałem od tematu, ale już wyjaśniam do czego zmierzam. Nie wszystko co instynktowne, pierwotne i prymitywne jest dla nas najlepsze. Powyżej podałem dość skrajne przykłady i dotyczące współczesnej żywności. Mózg jednak można było równie dobrze oszukać w dalekiej przeszłości. Gdybyśmy wiecznie robili tylko to na co mamy ochotę, nie rozwinęlibyśmy się jako gatunek, dalej dręczyłyby nas choroby uważane dziś za stosunkowo niegroźne, a nasze życie byłoby dużo krótsze. Dlatego uważam, że skoro posiedliśmy pewne zdolności umysłowe i refleksyjność, to należy z tych zdobyczy korzystać. Tak naprawdę, to głównie dzięki nim “wygraliśmy ewolucję” i przejęliśmy władzę nad światem. A, że władza jest często nieumiejętnie wykorzystywana, to już inna sprawa. Nie za wiele już z tym zrobimy. W każdym razie, uważam że używanie rozumu i tzw. superego jest konieczne, a usilne próby uwsteczniania nie są zbyt rozsądne. Nigdy nie będę fanem wyłączania ludzkiej zdolności do analizy i kierowania się wyłącznie instynktownymi i emocjonalnymi przesłankami.
Jeszcze raz złapię za ster i nieco go przekieruję. Zmierzając już do podsumowania, postaram się racjonalnie przedstawić, co przede wszystkim stoi za uzdrawiającą siłą natury i jej fenomenem. Skupię się tu przede wszystkim na ogólnie pojętym przebywaniu w jej otoczeniu.
Przesieki. Tego właśnie szukałam. Mój mózg przestawił się powoli na funkcje nieużywane od miesięcy
- Helen McDonald
5 godzin. Tyle wynosi miesięczna dawka zażywania natury, której potrzebuje większość z nas. Tak przynajmniej dowiodły naukowe badania. Jeśli jesteście zainteresowani ich źródłem, oraz metodologią, zapraszam do książki Florence Williams - “Natura leczy, czyli co sprawia, że jesteśmy szczęśliwsi, zdrowsi i bardziej negatywni”. Przyznam, że ta, wydana u nas przed 2 miesiącami pozycja skradła moje serce. Niebawem na blogu, opiszę ją bliżej. Póki co, zdradzę że znalazły się w niej także odwołania do wielu innych badań, traktujących o wpływie natury na psychikę i zdrowie człowieka. Żeby odpowiedzieć sobie na pytanie “co nam daje natura?”, najłatwiej będzie zastanowić się nad tym co nam zabiera, oraz funduje współczesna technologia i środowisko wytworzone przez człowieka. Przede wszystkim - nadmiar bodźców, światełek, dźwięków i wszelakich innych rozpraszaczy. Może wam się to wydać niewiarygodne, ale na świecie jest mniej niż 12 miejsc, w których możecie spędzić 15 minut w czasie wschodu słońca, bez usłyszenia żadnego dźwięku, wyprodukowanego przez działalność człowieka. Ciszę tę może zakłócić choćby przelatujący samolot. Wszechobecny hałas i sztucznie stworzone dźwięki to stresor, z jakim człowiek nie miał do czynienia jeszcze kilka tysięcy lat temu, i ciężko żeby zdążył się do tego przystosować w drodze ewolucji. Hałas wywiera więc zdecydowanie szkodliwy wpływ na nasz poziom energii i sprawność procesów myślowych. Gorzej się regenerujemy, płycej śpimy i jesteśmy rozkojarzeni. Dziś męczy się bardziej nie tylko nasz słuch, ale i wzrok – to raczej jasne. Ekrany wszelkich, elektronicznych urządzeń, sztuczne światła o mocnym nasileniu, czy stworzone przez ludzkość przedmioty, które męczą oczy zbyt dużą ilością kontrastujących ze sobą detali. Do tego wszystkiego dochodzi stres i zmęczenie wynikające z co raz większej presji i wymagań, jakie towarzyszą nam w środowisku pracy. Nie będę już rozwodził się tutaj nad szkodliwością pól elektromagnetycznych, niewidzialnych fal i promieniowań, które wyprodukował człowiek. Trochę tego jest, a z pewnością kilka rzeczy mógłbym jeszcze do tej listy dorzucić.
Tym samym rodzi się przestrzeń do filozoficznego dyskursu – czy tak naprawdę to natura leczy, czy cywilizacja szkodzi, a natura tylko sprawia, że wracamy do równowagi? Ciężko tu o jednoznaczną odpowiedź. Istnieje m.in. teoria, że za regenerującym wpływem obserwowania natury stoi fraktalna struktura wszelkiej roślinności. Dla niewtajemniczonych – fraktalizm oznacza zazwyczaj samorodną, usystematyzowaną strukturę. Istnieje jednak kilka, nieco różniących się definicji tego pojęcia. Trzeba jednak pamiętać, że samo patrzenie na naturę nigdy nie przynosi takiego efektu (np. w postaci niższego ciśnienia i poziomu kortyzolu), co bezpośrednia styczność z przyrodą. Mimo wszystko, obrazki/filmy przedstawiające zieleń i roślinność, zawsze będą wywoływać korzystniejszą reakcję na nasz układ endokrynny i sercowo-naczyniowy, niż np. oglądanie dziennika informacyjnego. Według różnych badań, dotyczących wpływu obcowania z naturą na człowieka, najczęściej występujące profity to właśnie stabilizacja ciśnienia krwi, mniej hormonów stresu, więcej subiektywnego zadowolenia. Istotnym, pozytywnym czynnikiem jest także częstsza aktywacja fal mózgowych alfa. W uproszczeniu pisząc - to stan mózgu, który wprowadza nas w stan relaksacji i ukojenia. Najczęściej jest kojarzony chyba z medytacją, i to te fale decydują w dużej mierze o jej efektywności. Co ciekawe – wiele osób (szacuje się, że nawet 70%) nie jest jednak w stanie skutecznie medytować i “wejść” w właściwy medytacji poziom świadomości. W tym kontekście, częściej skuteczna okazuje się właśnie nasza, kochana natura.
[Gdy] krótkowzroczność staje się niezmienna, należy zalecić zmianę powietrza - jeśli to możliwe, morską podróż
- Henry Edward Juler, A Handbook of ophthalmic science and practice, 1904
Natura jest nieoceniona – i to nie tylko jeśli chodzi o żywność i półkę z kosmetykami w naszym domu. Kluczem do efektywnego czerpania z jej dobroci jest oczywiście to co zawsze – zdrowy rozsądek. Tylko co oznacza w tym wypadku rozsądek? Jednej odpowiedzi w tym przypadku nie ma, ale interpretowałbym go jako wcielenie w życie działań, które miarodajnie przeciwstawiają się destrukcyjnemu wpływowi sztucznego środowiska - na nasze zdrowie. Człowiek stworzył wiele różnych rzeczy, ale warto je dawkować i odpowiednio selekcjonować - wszak słuchanie ulubionej muzyki, może mieć na nas pozytywny wpływ - tak samo jak spacer na łonie przyrody. W dzisiejszych czasach miewamy jednak znacznie częściej deficyt tego drugiego. W związku z tym, bodźce płynące z przyrody są dla nas bardziej regenerujące, i tym większą za nimi tęsknotę możemy odczuwać. Grunt to nie pozwolić, by technologia i współczesny świat tę naszą potrzebę natury stłumiły.