poniedziałek, 31 lipca 2017

Co tam w boksie? Maestro Garcia | Groźny Miller | Quo vadis Polsat?



Za nami naprawdę interesująca gala w Nowym Jorku. Nie wiedzieć czemu – nietransmitowana na żadnym kanale platformy Cyfrowego Polsatu. O grzechach „słonecznej” stacji jeszcze za chwilę. Wróćmy na Brooklyn, gdzie mogliśmy (komu w jakikolwiek sposób udało się obejrzeć galę) zobaczyć 3 pasjonująco zapowiadające się potyczki.



Jarell Miller – Gerald Washington

Pierwsza interesująca walka odbyła się pomiędzy pięściarzami „królewskiej” kategorii. Naprzeciw siebie stanęli sporo krzyczący Jarrell Miller oraz niedawny pretendent od pasa mistrzowskiego federacji WBC – Gerald Washington. Miała to być weryfikacja rzeczywistych możliwości zawodnika o jakże sympatycznym przydomku „Big Baby” (należącego do 135-kilogramowego Millera). O tym na co stać Washingtona mniej więcej już wiedzieliśmy.  Blisko 4 metry i 250 kilogramów chłopa w jednym ringu robiło wrażenie. Większą siłą rażenia dysponował Miller, co uwidaczniało się z każdą rundą. Washington starał się trzymać rywala na dystans i stopować jego zapędy ciosami prostymi, jednak dysproporcja zwierzęcej, surowej siły była w tym przypadku za duża. Takiego tura jak „Big Baby”  niezwykle ciężko naruszyć, a przypomnijmy że jeszcze niedawno lekcji boksu chciał mu udzielać dość wątły jak na tę kategorię Artur Szpika J Miller systematycznie dobierał się do skóry Washingtona, trafiając go co raz mocniejszymi ciosami, po przedarciu się do półdystansu. Ostatecznie sędzia zdecydował się przerwać potyczkę po 8 rundzie, kiedy 35-letni Washington był już dość mocno zmaltretowany takim przebiegiem walki. Dla niego to już raczej koniec marzeń o bokserskich szczytach, natomiast „Big Baby” (na co dzień sparingpartner Adama Kownackiego) udowodnił, że jest mocnym graczem i zagrożeniem dla wielu z czołówki tej kategorii. Pomimo pewnych ograniczeń (przeciętna szybkość, chyba jednak zbyt wysoka waga) siła i ofensywny styl Millera muszą być respektowane przez każdego. Nie znaczy to oczywiście, że jego szanse na wygrane ze ścisłym topem byłyby wielkie, ale fajnie byłoby zobaczyć go z zawodnikiem typu Dillian Whyte, czy Andy Ruiz Jr.

Rezultat: Jarell Miller RTD 8


Jermall Charlo – Jorge Sebastian Heiland

Druga godna uwagi potyczka nowojorskiej gali to pojedynek pomiędzy jednym z braci Charlo – Jermallem, a trochę niedocenianym Jorge Sebastianem Heilandem z Argentyny. Walka miała status eliminatora do mistrzowskiego tytułu federacji WBC w kategorii wagowej do 160 funtów. Nie będę się tu przesadnie rozpisywał, bo przyznam że walki niestety nie oglądałem (choć chciałem). Faworytem był raczej Amerykanin i ostateczny test przed atakiem na tron zdał śpiewająco. Heiland w swoim stylu starał się zdominować rywala, jednak Charlo spokojnie trzymał rywala na dystans i jak się okazało – szybko go rozszyfrował. Jermall rzucał Argentyńczyka na deski w drugiej i czwartej rundzie. Po drugim nokdaunie walka nie została już wznowiona. Jermall Charlo potwierdził swój niemały potencjał. Teraz pozostaje mu zasiąść za kilka tygodni w fotelu i obejrzeć szumnie zapowiadający się pojedynek Saula Alvareza z Gennadijem Golovkinem. Bardzo możliwe, że jego zwycięzca zaboksuje właśnie z Amerykaninem.

Rezultat: Jermall Charlo TKO 4


Mikey Garcia – Adrien Broner

W walce wieczoru gali transmitowanej przez telewizję Showtime zmierzyli się kontrowersyjny, były mistrz 4 kategorii wagowych Adrien Broner oraz znakomity Mikey Garcia, który nie tak dawno wznowił karierę bokserską po 2,5 letniej przerwie (z powodu problemów z promotorem). Faworytem był Garcia, choć Broner to pięściarz którego szans mimo wszystko nie można nigdy przekreślać. To wciąż kawał zawodnika i stosunkowo młody gość. Garcia potwierdził jednak swój kunszt i przynależność do czołówki zawodników bez podziału na kategorie wagowe. Broner starał się trzymać fason, jednakże z czasem stawał się co raz bardziej statycznym celem dla rozkręcającego się oponenta. „Luźniejszy” i bardziej kreatywny Garcia trafiał go prostymi ciosami oraz przejął kontrolę nad walką. „The Problem” starał się przejąć inicjatywę w drugiej części pojedynku, jednak jego starania nie przyniosły zbyt wielkich rezultatów. Wywodzący się z niższych kategorii Garcia dowiózł wyraźne zwycięstwo do końca, a dowodem jego dominacji są statystyki ciosów. Legitymujący się imponującym rekordem (37-0, 30 KO) Garcia doprowadził do celu blisko dwukrotnie więcej uderzeń niż przeciwnik. Mikey w poszukiwaniu prawdziwych wyzwań musi skierować teraz swoją uwagę na absolutnie wybitne nazwiska, takie jak Crawford, Linares, Thurman, Pacquiao, czy Łomaczenko. Oczywiście doprowadzenie do starcia z większością z nich będzie bardzo trudne. Trzeba też przyznać, że w sytuacji Garcii mierzenie się teraz „zaledwie” dobrymi rywalami nic mu już sportowo nie da. Dobrze, że sam zainteresowany ma tego świadomość i jak przyznał – poważnie rozważa kolejną zmianę kategorii, właśnie w poszukiwaniu kolejnych wyzwań. Co z Bronerem? Adrien „The Problem” Broner ma teraz prawdziwy problem. Potencjał marketingowy jego kreacji zdaje się już dogorywać. To już nie jest nieskazitelny, ekscytujący i sponiewierający rywali pięściarz. Udowodnił to już zresztą Maidana. Może być tak, że kochający pieniądze Amerykanin zarobił właśnie swoją ostatnią, 7-cyfrową wypłatę. Coś się skończyło, ale też zaczyna coś nowego. Jakie będą dalsze losy Bronera? Zobaczymy. Jak przypomina on sam: „wciąż jest mistrzem 4-kategorii wagowych, kimś kto zapisał się w historii boksu”.

Rezultat: Mikey Garcia PTS


Co za tydzień?

Przyszła sobota nie będzie szczególnie obfitować w bokserskie zmagania na najwyższym, światowym poziomie. Warto jednak wspomnieć o gali w Los Angeles. W walce wieczoru zaprezentuję się fenomenalny Wasyl Łomaczenko. Fenomenalny nie jest niestety jego rywal. Naprzeciw niego stanie Miguel Marriaga. Niezły bokser, jednak ktoś taki jak Ukrainiec nie powinien mieć z nim większych problemów. Jedyne co może poprawić jeszcze renomę Łomaczenki to starcie z innym wybitnym zawodnikiem, np. kimś takim jak wspomiany wcześniej Garcia. Doprowadzenie do takiego starcia łatwe nie będzie z uwagi na przedstawicieli tych pięściarzy, no ale... czasem sport wygrywa nawet z układami. Walkę wieczoru w Kalifornii poprzedzi przyzwoite zestawienie w kategorii lekkiej. Raymundo Beltran zmierzy się w nim z Bryanem Vasquezem.



Karny ku... jeżyk dla Polsatu

Jak się ostatnio dowiedzieliśmy, głośna (choć jednak cyrkowa) walka pomiędzy Floydem Mayweatherem Jr, a bożyszczem MMA – Conorem McGregorem będzie transmitowana w Polsce. No nie ma w tym nic dziwnego, nie jesteśmy w końcu jakimś krajem „trzeciego świata”. Nie jesteśmy też ani rodakami głównych bohaterów, ani ludźmi mieszkającymi w bogatym kraju, gdzie boks jest niezwykle popularny. Innego zdania są chyba władze Polsatu. O to Polska obok USA i Wielkiej Brytanii staje się kolejnym krajem, gdzie to wydarzenie będzie transmitowane w systemie PPV... Żenujące zachowanie Pana Mariana Kmity i spółki. Nie dość, że płacimy niemałe pieniądze za niedawno powstały kanał dedykowany dla kibiców sportów walki (Polsat Sport Fight) to każe się nam po raz kolejny płacić dodatkowo za obejrzenie freak fightu z Ameryki. Freak fightu, którego bohaterowie nie są znani tzw. kibicowskim januszom, no nie czarujmy się. Jestem przekonany, że wynik sprzedaży tej transmisji PPV w Polsce ustanowi nowy rekord... w jak najmniejszej ilości odbiorców. O co tu chodzi? Powstaje nowy kanał sportów walki, a potyczka o takim prestiżu jak Garcia – Broner nie jest w nim transmitowana. Za chwilę dostajemy z kolei „ekskluzywną” możliwość dodatkowego zapłacenia za obejrzenie walki podstarzałej już legendy boksu z debiutantem w zawodowym boksie (jakby nie patrzeć). Daleki jestem od systematycznego "hejtowania", jednak uważam że w tym przypadku ktoś zdecydowanie powinien pójść po rozum do głowy... 

Znak, który zaczynamy widywać za często


sobota, 29 lipca 2017

Co dziś znaczy tytuł trenera personalnego?




W dzisiejszych czasach (przynajmniej w naszym kraju) mamy do czynienia z wciąż rosnącą modą na bycie „fit”. Wraz z rosnącą ilością klubów oraz trafiających do nich klientów rośnie też liczba instruktorów – co w sumie naturalne.  Czy za tym wszystkim idzie wzrastająca jakość usług oferowanych przez trenerów? Wiele wskazuje na to, że nie. Nie chcę tu zgrywać alfi i omegi w tym temacie, mam jednak kilka spostrzeżeń, którymi się tutaj podzielę. 

Jakiś czas temu oglądałem w serwisie YouTube vloga Adriana z kanału „Życie na sportowo”. Relacjonował on w nim m.in przebieg kursu na trenera personalnego, w którym brał udział. Nie zdradził co prawda kto był organizatorem tego szkolenia, jednak nie to jest tutaj najważniejsze. Z podobnymi motywami możemy się spotkać na kursach organizowanych przez różne instytucje/osoby. Ogólnie mówiąc opinia Adriana o przebiegu szkolenia nie była pozytywna. Najwięcej zarzutów skierował on w stronę uczestników, choć swoją cegiełkę dorzucili i szkoleniowcy (akceptując pewne rzeczy). Ja podobnego kursu jeszcze nie ukończyłem, choć mam zamiar uczynić to w ciągu kilku najbliższych tygodni.


Szkoleniowa masówka

Kursy na trenera personalnego cieszą się dziś ogromną popularnością, to niewątpliwe. Przybywa nie tylko firm szkoleniowych, ale i kursantów korzystających z ich usług. Ilość nie przekuwa się niestety w jakość. Tak jest w sumie w różnych, dynamicznie rozwijających się branżach. Ciężko, żeby w tym przypadku było inaczej. 

Często zarzuca się trenerom, że nie są odpowiednio przygotowani do swojej pracy, ale co w takim razie powiedzieć o firmach, które takich niekompetentnych trenerów produkują dziesiątki, jeśli nie setki? To właśnie wiedza i (nie)kompetencja wykładowców są chyba największym problemem tej szkoleniowej masówki. Dzisiejszym światem rządzi pieniądz i tak też jest w tym przypadku. Słyszałem niedawno z ust pewnego trenera: „dziś kurs trenera personalnego mogłaby zrobić moja babcia”. Problem w tym, że to nie żart (z całym szacunkiem dla jego babci, bo może akurat ona zna się na temacie). Dziś tytuł „personalnego” można zrobić online, za kilkadziesiąt złotych. Sam nawet podobne szkolenie kiedyś ukończyłem, do głowy by mi jednak nie przyszło że coś takiego uczyniło mnie trenerem. Na taki tytuł powinno się naprawdę zasłużyć, to powinien być przywilej. Dodam, że tego typu szkolenie ukończyć jest bardzo łatwo. Owszem, można podejść do tematu sumiennie, czyli rzetelnie przestudiować udostępnione materiały i zdać końcowy test/egzamin bez ściągania... można też zupełnie inaczej. Gdy szukałem w internecie pomocy do najtrudniejszych zadań, dość szybko natrafiłem na odpowiedzi do wszystkich pytań, podane na tacy przez jakiegoś innego kursanta. Jeśli więc Twoja babcia potrafi tylko obsłużyć wyszukiwarkę Google to... już dziś może zostać trenerem... bez wstawania z kanapy i bez jakiejkolwiek praktycznej styczności z treningiem : )

Okej, na takie pomoce organizator nie ma już większego wpływu, ale świadczy to o tym jak łatwo dziś zdobyć taki papierek i przy „odrobinie” beszczelności mianować samego siebie trenerem. Nie chcę tu się wywyższać, ale kiedy sam robiłem jakieś kursy online (ukończyłem kilka związanych ze zdrowiem/dietą/treningiem) to zawsze materiały szkoleniowe czytałem jak najdokładniej, a zawartą w nich treść starałem się jak najlepiej przyswoić. Co by nie oszukiwać samego siebie, a przede wszystkim innych. Nigdy nie uważałem też, że tego typu szkolenie czyni ze mnie trenera. Traktuję to bardziej jako pewne uzupełnienie wiedzy, fajny sposób na nauczenie się czegoś nowego lub przypomnienie podstaw. Jak wiele osób ma w rzeczywistości takie podejście? Ciężko powiedzieć. Zmierzam jednak do tego, że dziś z oficjalnego punktu widzenia trenerem jest ten... kto uważa się za trenera.  Bo zdobycie tego tytułu na papierze nie jest żadnym, wielkim wyczynem. No chyba, że ktoś odbywa szkolenie pod okiem prawdziwych specjalistów z wieloletnim stażem i niepodważalnymi osiągnięciami w swoim fachu. No ale jaki procent instruktorów z miejskich siłowni takowe odbyło? Śmiem twierdzić, że naprawdę niewielu. Poniekąd winne takiemu stanowi rzeczy są też same kluby, ale o tym trochę później.

Na ratunek Polski Związek Trenerów Personalnych?

Niedawno ruszyła w polskim środowisku inicjatywa o słusznej idei. Mowa o organizacji/stowarzyszeniu o nazwie Polski Związek Trenerów Personalnych. Misją tego podmiotu jest dbanie o odpowiednią jakość usług świadczonych przez trenerów oraz odpowiedni poziom ich kompetencji. Pierwsze wzmianki o powstaniu związku pojawiły się już paręnaście miesięcy temu. Niestety projekt dalej nie wszedł jeszcze w życie na dobre. Jest to spowodowane koniecznością wprowadzenia nowej ustawy o zawodzie trenera personalnego. Dziś zawód ten nie jest jeszcze w żaden sposób regulowany i głównie z tego powodu mamy do czynienia z potężnym zamieszaniem na rynku trenerskim. Polski Związek Trenerów Personalnych ma zajmować się weryfikowaniem kompetencji trenerów oraz przyznawaniem im trenerskich licencji. Jak to miałoby się odbywać? Wedle informacji na raczkującej jeszcze stronie pztp.org każdy trener będzie mógł ubiegać się o licencję PZTP, wykonując kilka kroków. W pierwszej kolejności będzie musiał zarejestrować konto na podanej wyżej stronie. Kolejny krok będzie zależał od nabytego już doświadczenia i kwalifikacji kandydata. Jeśli kandydat ukończył jedno ze szkoleń afiliowanych przez PZTP to automatycznie przejdzie do etapu wydania licencji (lista szkoleń/kursów/studiów afiliowanych przez PZTP jeszcze nie została oficjalnie ogłoszona). W przypadku kiedy trener nie ukończył jeszcze afiliowanego kursu, czeka go weryfikacja kompetencji w formie egzaminu kwalifikacyjnego. Egzaminy będą odbywać się w afiliowanych przez PZTP szkołach, w wyznaczonych wcześniej terminach. Ostatni etap to już samo wydanie licencji PZTP. Warto dodać, że trener personalny z licencją PZTP będzie posiadać kwalifikacje, które zostały precyzyjnie opisane przez zespół ekspertów ze środowiska akademickiego i międzyresortowego tj. Ministerstwo Sportu i Turystyki oraz Ministerstwo Edukacji Narodowej. Trener personalny z licencją PZTP nie będzie już przypadkowym gościem, który po 3 miesiącach spędzonych na siłowni postanowił dopisać sobie „trener” przed imieniem i nazwiskiem na Facebooku. Przynajmniej takie jest założenie i trzeba przyznać, że na dzień dzisiejszy cała inicjatywa i jej idea wyglądają bardzo sensownie. Jak to wyjdzie w praktyce – zobaczymy. Jestem jednak zwolennikiem tego ruchu i liczę, że przyczyni się on do znacznej poprawy jakości usług świadczonych przez trenerów. Obyśmy mieli mniej internetowych gwiazd, a więcej ludzi którzy rzeczywiście spędzają większą ilość czasu na rozwijaniu własnych kompetencji niż poszukiwaniu idealnego ujęcia w lustrze.


Kogo tak naprawdę chcą pracodawcy? 

O jakość usług powinny dbać także same kluby, które zatrudniają trenerów. Jakiś czas temu natknąłem się na ofertę pracy trenera w jednej z popularnych, siłownianych sieciówek. Obok standardowo podawanych wymagań było jeszcze jedno – status studenta u kandydata. Hmm... Nie piszę teraz tego z jakąś zazdrością (sam takowy jeszcze posiadam), ale raczej zażenowaniem. Duża firma, posiadająca kilkanaście klubów w samej Warszawie stara się za wszelką cenę zaoszczędzić na trenerze kilkaset złotych miesięcznie... Bycie trenerem to naprawdę poważna funkcja, ktoś taki odpowiada przecież w sporej mierze za nasze zdrowie. Myślę, że (nie)posiadanie statusu studenta to naprawdę jedna z najmniej istotnych kwestii w tym przypadku. Nie tędy droga...

Póki będziemy spotykać się z takim podejściem, póty zawód trenera personalnego nie będzie posiadał odpowiedniej reputacji. Ta cała, współczesna otoczka wprowadza też pewien mętlik w głowie potencjalnych klientów. Prowadzi to do tego, że często większą renomą cieszą się pupilkowie internautów niż ludzie, dla których ważniejsza jest treść niż okładka. W porządku – każdy robi ze swoim życiem to co chce. Ja wyrażam tu swoją opinię, a jest ona taka że chciałbym w klubach więcej trenerów, którzy przeczytali kilkadziesiąt tematycznych książek niż takich, którzy dodali tyleż samo fajnych zdjęć na Instagrama (chyba, że nie odbywa się to kosztem ich rozwoju intelektualnego).

niedziela, 23 lipca 2017

Moje pięściarskie gadżety cz.1

Trochę mnie tu nie było, ale niezależne ode mnie problemy sprzętowe skutecznie utrudniają redagowanie i dodawanie wpisów. Dziś szybki post, w którym trochę się pochwalę. W ostatnim czasie wzbogaciłem się o 3 bokserskie pamiątki, które tutaj przedstawię :)


Koszulka grupy Sferis KnockOut Promotions

Polówka znana z gal Pana Andrzeja Wasilewskiego. Znak firmowy zawodników z grupy "Wasyla" oraz sztabu szkoleniowego. Na żywo prezentuje się naprawdę fajnie, na plus m.in polski herb na rękawku. Jak ją zdobyłem? Przed galą boksu zawodowego w Poznaniu (walka wieczoru Włodarczyk - Gevor), na portalu ringpolska.pl ogłoszono konkurs. Wśród członków Klubu Kibica Boksu (o tej nowo powstałej inicjatywie szerzej napiszę niebawem) miało odbyć się losowanie takich o to koszulek. Warunkiem uczestnictwa w losowaniu było przesłanie bilet(ów) z poznańskiej gali na klubowy adres e-mail. Zdaje się, że koszulki trafiły ostatecznie do wszystkich uczestników konkursu, w tym do mnie :)


Koszulka Polsat Boxing Night VII

Ciuch zakupiony przy okazji oglądania na żywo polsatowskiej gali, która odbyła się miesiąc temu (walka wieczoru Adamek - Haumono). Bardzo dobra jakość i nieszablonowy wzór. Miłym akcentem był fakt, że koszulka była do kupienia na hali 10zł taniej niż w internetowej przedsprzedaży. Z tego "trofeum" również jestem bardzo zadowolony.

 
Zawieszka - spodenki z autografem Pawła Kołodzieja

Tu uczucia miałem nieco mieszane :) Jako jeden z pierwszych 100 członków Klubu Kibica Boksu miałem otrzymać zdjęcie z autografem Krzysztofa Głowackiego. Ostatecznie skończyło się na mini-spodenkach z autografem Pawła Kołodzieja (bez uprzedzenia o zmianie prezentu). Mimo wszystko - fajna niespodzianka i dość nietypowy gadżet.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Trening Spartanina według Hayovkina

Dziś mały bonus do niedawnej recenzji książki „Spartan up!: bądź jak Spartanin”. Przykład, że trening ogólnorozwojowy wcale nie potrzebuje ani wymyślnych urządzeń, ani profesjonalnych ciężarów, ani nawet siłowni, czy innego obiektu sportowego.

W ostatnim czasie spędziłem ok. 6 tygodni zakwaterowany w hotelach, daleko poza miejscem zamieszkania. Dodam, że nie w żadnej wielkiej miejscowości, a ostatni tydzień spędziłem po prostu na wsi. Kiedy nic poważniejszego mi nie dolega to trening fizyczny jest stałą częścią mojego życia. Takie, a nie inne okoliczności stały się więc dla tego nawyku pewnym utrudnieniem. Jednak nie utrudnieniem nie do pokonania. Póki żyłem w miasteczku (Świebodzin, woj. lubuskie) to uczęszczałem na miejscową siłownię - w miarę możliwości czasowych i zdrowotnych (w ostatnim czasie borykałem się z kontuzją pleców jak i chorobą). Na wsi takiej opcji już nie było, trzeba było kombinować. Organizm domagał się swojej treningowej dawki, a szczególnie psychika. Charakter całego wyjazdu generalnie nie sprzyjał optymalizacji diety, regeneracji jak i procesowi treningowemu. W związku z tym organizm mógł być nieco przemęczony i w formie dość dalekiej od ideału. Mimo to, trening o innej charakterystyce fizjologicznej niż długotrwała, jednostajna praca mógł być dla ciała pozytywnym bodźcem i swego rodzaju „odstresowywaczem”. Pomimo przeciwności losu zdecydowałem się na ćwiczenie na łonie przyrody i w takich warunkach odbyłem 2 bardzo przyjemne jednostki treningowe J

Pierwszy trening był bardzo prosty, a dla wielu objętość treningowa może wydawać się śmiesznie mała. Po ok. 30 minutach marszu dzikimi ścieżkami znalazłem kawałek terenu, który wystarczył do odbycia ćwiczeń. W sumie podobny „trening” można by zrobić w wielu innych miejscach, na upartego także w domu. No, ale nie ma to jak natura J Cały trening trwał ok. 15 minut i wyglądał tak:

·         Trucht, dynamiczny stretching, wymachy kończyn, ćwiczenia mobilizujące
·         1 seria „buurpesów”, 30 powtórzeń
·         Stretching statyczny

Miejsce akcji: jakieś pole między Rzeczycą, a Świebodzinem

Do tego doliczyć można wspomniany, poprzedzający trening marsz oraz powrót (również ok. 30 minutowy). Objętość treningowa bardzo mała, można powiedzieć że ta jednostka miała w dużym stopniu charakter relaksująco - odprężający. Mimo wszystko była znaczącym bodźcem dla organizmu, ponieważ nieprzerwane wykonywanie tak dynamicznych ćwiczeń jak „buurpes” w dużym stopniu wpływa na podwyższenie tętna i przyspieszenie metabolizmu, powysiłkowego spalania kalorii. Efekt jest tym większy, jeśli podobnych ćwiczeń nie wykonuje się regularnie. Zapewniam też, że dla kogoś nie robiącego systematycznie tzw. krokodylków nawet jedna, 30-powtórzeniowa seria spacerkiem zdecydowanie nie będzie ;)

Drugi „spartański” trening był już nieco bardziej złożony i inwazyjny dla ciała. Wiążę się z nim też pewna anegdota. Za oknem mojego pokoju dostrzegłem zaraz po przyjeździe do hotelu taki o to widok:

Pocięte pnie na tyłach hotelu

W głowie od razu zakotłowała mi pewna myśl, ale moja wizja musiała jeszcze parę dni poczekać. Myślę też, że niejeden fan plenerowych treningów od razu wiedziałby co z tym zrobić ;) Teren za hotelem był oznaczony jako prywatny, także wbijać „na Jana” tam nie zamierzałem. Kiedy spotkałem właściciela hotelu zadałem chyba zaskakujące dla niego pytanie, mianowicie czy mógłbym poprzerzucać trochę pnie drzewa, które widzę za oknem – tak w ramach treningu ogólnorozwojowego. Reakcja właściciela była pozytywna, a w związku z moim pytaniem wywiązała się też pewna okołotreningowa dyskusja ;) Dostałem m.in. kilka wskazówek (niezbyt mnie oświecających). Ok. 60-letni właściciel wyznał też, że żałuje że nie ma na miejscu rękawic bokserskich, gdyż chętnie udzieliłby mi lekcji boksu. Okazało się, że posiada tytuł instruktora boksu, a przynajmniej sam tak twierdził. Osobiście widywałem go jedynie jako komentatora przed telewizorem, ale kto wie… być może byłoby to ciekawe doświadczenie – czy to w kontekście przetrenowania jakichś akcji, czy wspólnego sparingu ;) Po rozmowie, gotowy już do działania udałem się na zaplecze hotelu i zabrałem się do roboty. Przeprowadziłem taki o to trening:

·         Trucht, dynamiczny stretching, wymachy kończyn, ćwiczenia mobilizujące, krótka walka z cieniem
·         5 pompek z nogami na podwyższeniu, 5 przysiadów z kamieniem (ok. 9-12kg) trzymanym przed sobą, tzw. przysiad kielichowy
·         Krążenia tułowia z pniem (ok. 10kg) trzymanym w wyprostowanych rękach
·         Część robocza – ok. 30 minut ciągłego przerzucania pniaków z siłą maksymalną, 10-15 sekund przerwy pomiędzy rzutami, rzucanie przede wszystkim w pozycji bokserskiej (lewą i prawą ręką), ale i na kilka innych sposobów, z akcentem na zachowanie poprawnej sylwetki i transfer siły z kończyn dolnych do górnych. Waga i gabaryty pieńków zmienne – od ok. 5 do 25kg
·         Przetaczanie dużego pnia jak opony, waga ok. 40kg, dystans ok. 20m
·         30 burpeesów,  1 seria
·         Krótkie rozciąganie statyczne

Brudny, zmęczony ale zadowolony wróciłem do hotelu. Podziękowałem za możliwość treningu i usłyszałem, że mogłem powiedzieć o swoich zamiarach wcześniej, gdyż jest potrzeba przeniesienia drzewa pod pobliską wiatę ;)

Sam trening był dość ciężki, a końcowa seria burpee stanowiła już naprawdę walkę z samym sobą. Pozwoliłem sobie tym razem na dużo, gdyż wiedziałem że jest to mój ostatni trening w tym miejscu i mogę dać z siebie więcej. Czas na regenerację miał przyjść już niedługo, czyli po powrocie do domu następnego dnia (poprzedzającej nocy czekała mnie jeszcze zmiana w pracy). Czasem w filmach typu „Rocky” pojawia się motyw, kiedy bohater motywuje się przed „walką ostateczną” i wie, że będzie to okazja do wyrzucenia z siebie najgłębszych pokładów energii, a także emocji. Dla mnie taką funkcję miał m.in. właśnie ten trening. Nie polegał on tylko na rzucaniu pniami, ale i na wyrzuceniu z siebie wszystkich, złych emocji. Poza tym była to przednia zabawa, którą polecam każdemu ;)

        tzw. Burpees


Dla chcącego nic trudnego, a trening można wykonać naprawdę wszędzie. Przyznam, że w pewnym stopniu zainspirowała mnie właśnie przeczytana ostatnio książka - Spartan up!: bądź jak Spartanin”. Moja krótka recenzja tytułu znajduje się 2 posty niżej. Można powiedzieć, że to autor lektury popchnął mnie do tak „dziwacznych” zachowań jak robienie pompek na hali dworca, w czasie oczekiwania na pociąg ;) Takie podejście nie jest jednak dla mnie zupełną nowością. Jako harcerz miałem dość regularnie do czynienia z wysiłkiem fizycznym w plenerze i grupowymi ćwiczeniami ogólnorozwojowymi typu przysiady, pompki, brzuszki, czy tzw. jumping. Trochę jak w Sparcie, gdyż wszystkie te działania były nacechowane jakąś rywalizacją i wspólnym wychowywaniem. Można więc rzec, że to dla mnie swego rodzaju powrót do korzeni i wskrzeszenie pewnej części siebie.


Ciężar własnego ciała, kamień, równoległa do podłoża gałąź – to wszystko może stać się naszym sprzymierzeńcem w poprawie własnej formy. Według niektórych ponoć „tylko wariaci są coś warci”. Czemu więc nie być wariatem typu sportowego? Na pewno to lepsza opcja niż wariactwo wynikające z umysłowych braków, czy zbyt dużego stężenia alkoholu we krwi J


niedziela, 16 lipca 2017

Co tam w boksie? Wielkie triumfy Syrowatki i Kownackiego | Koniec Szpilki?


Za nami pasjonujący, bokserski weekend. Działo się wiele i nie zabrakło polskich akcentów. Szczególnie interesowały nas gale w Londynie (m.in. starcie Robbiego Daviesa Jr z Michałem Syrowatką) oraz Nowym Jorku (polskie starcie na szczycie wagi ciężkiej – Artur Szpilka vs. Adam Kownacki). Poniżej moje opinie na temat starć, które mnie szczególnie interesowały.

LONDYN

Robbie Davies Jr vs. Michał Syrowatka

Pojedynek, który zapowiadał się bardzo interesująco, choć zdecydowanym faworytem (szczególnie dla bukmacherów) był boksujący na swoim terenie Davies Jr. W sumie czytając komentarze na polskich portalach bokserskich można było właśnie odnieść wrażenie, że pięściarz z Ełku leci do Anglii na pożarcie. Jak się okazało – nic z tych rzeczy. Michał udowodnił tą walką wiele rzeczy. Sporo osób wątpiło w jego odporność na ciosy, szczególnie po przegranej przed czasem z blisko 40-letnim Rafałem Jackiewiczem. Przyznam, że i ja nie miałem pewności jak zachowa się Michał po przyjęciu paru” czyściochów” od nie głaszczącego rywala z Liverpoolu. Wygląda jednak na to, że Jackiewiczowi w pierwszej walce z Syrowatką wyszedł po prostu „strzał życia”. Zarówno Anglik jak i Polak nie szczędzili sobie mocnych ciosów, a cała walka przerodziła się w prawdziwą, bokserską wojnę. Tutaj na brak emocji nikt nie mógł narzekać, nawet kibice neutralni. Syrowatka pokazał jaja i wyszedł do faworyzowanego rywala bez respektu. Wiedział też, że musi zaryzykować, gdyż gospodarzowi sprzyjają również ściany, czyt. Sędziowie. Jak się okazało, Michał przegrywał dość wyraźnie na kartach punktowych przed ostatnią rundą. Jedyne co mogło go uratować to nokaut na przeciwnikowi. Udało się. Syrowatka pokazał wielkie serce do walki i żądzę zwycięstwa. Przełamał Anglika, zdobywając pas WBA Continental wagi super lekkiej oraz serca wielu kibiców. Wydaje się, że teraz czekają na Michała dobre oferty, a walka o „prawdziwy” mistrzowski pas się przybliżyła. Wielki wyczyn Syrowatki!



Chris Eubank Jr vs. Artur Abraham

Niby dwa głośne nazwiska, niby interesujące starcie. Niby. W rzeczywistości był to bardzo wygodny matchmaking dla Eubanka Jr. Wywodzący się z niższej kategorii Anglik przewyższał przede wszystkim szybkością oraz ruchliwością statycznego „Króla Artura” (to było oczywiste, że tak będzie). Jedyną przewagą Abrahama nad Eubankiem była surowa, fizyczna siła. To jednak nie ma większego znaczenia, kiedy nie możesz „złapać” rywala. Naturalizowany Niemiec stał się więc żywym workiem treningowym. Eubank Jr dał tym samym świetne show i o to właśnie chodziło. Pokonał rywala z nazwiskiem i wciąż dobrym rekordem, ale zarazem niezbyt groźnym stylem. Ci kumaci do końca tego cyrku na pewno nie łykną i będą oczekiwać prawdziwej weryfikacji klasy bokserskiej Eubanka. Syn bokserskiej legendy boksuje bardzo efektownie, choć jak dotąd tylko raz zmierzył się z kimś ze ścisłej czołówki swojej kategorii wagowej (Joe Saundersem). W walce tej zresztą nie zaimponował. Lubię juniora, ale ja również czekam aż zawalczy z kimś naprawdę dobrym i w kwiecie wieku. Jeśli Eubank Jr wystąpi w mocno promowanym turnieju World Boxing Super Series to takiej weryfikacji powinniśmy doczekać.



NOWY JORK

Artur Szpilka vs. Adam Kownacki

Walka, na którą czekało wielu. Mocno lansujący się w mediach społecznościowych „Szpila” kontra sympatyczny naturszczyk - Adam Kownacki. Te starcie na szczycie polskiej wagi ciężkiej miało nam sporo wyjaśnić, choć dla większości zdecydowanym faworytem był Szpilka. Powracający po dłuższej przerwie bokser z Wieliczki mierzył się w swojej karierze z mocniejszymi rywalami oraz włożył w rozwój swojej kariery o wiele większe środki. Dziwiły mnie trochę opinie, jakoby styl Kownackiego bardzo Szpilce pasował. Artur zawsze miał problemy z rywalami, którzy zdecydowanie nacierali, będąc przy okazji czymś więcej niż puszką soku pomidorowego (z pozdrowieniami dla Andrzeja Kostyry). Opuszczanie rąk, luki w defensywie oraz błędy w poruszaniu się na nogach. Te wszystkie mankamenty Szpilki mogły być wodą na młyn dla Kownackiego. I tak też się tało. Artur nie pokazał w tej walce praktycznie nic. Być może w jakimś stopniu była to kwestia dłuższej przerwy od boksu. Szpilka wydaje się też już nieco „naruszony”, wszak przyjął już w swojej karierze sporo mocnych ciosów, nie raz zapoznał się z deskami. Kownacki zgodnie z oczekiwaniami przeszedł do zdecydowanej ofensywy i systematycznie dobierał się do skóry Artura. Koniec nastąpił w 4 rundzie, kiedy seria ciosów posypała się na głowę „ludzika Lego”. Szpilka miał już dość, a w odpowiednim momencie akcję przerwał sędzia ringowy. Mimo, że Artur jest wciąż młody to jego kariera znalazła się właśnie na dużym zakręcie. Ta porażka to duża skaza na jego rekordzie, według wielu (także jego samego) miała to być lekcja boksu dla sympatycznego grubaska – Adama Kownackiego. Stało się na odwrót. Przed Adamem duże walki. Według statystycznego portalu bokserskiego boxrec.com, Kownacki jest już na 11. miejscu w światowym rankingu wagi ciężkiej. Wyprzedza m.in. tak znane nazwiska jak Dominic Breazeale, Andy Ruiz Jr czy Dillian Whyte. Z ciekawością będziemy śledzić dalsze poczynania boksera z Łomży. Co ze Szpilką? Ciężko powiedzieć, po 2 przegranych przed czasem z rzędu zawisły nad nim czarne chmury. Powinien teraz odpocząć i przemyśleć co dalej. Wydaje się, że jedyną opcją na „powrót do gry” jest teraz dla niego wygranie starcia z jakimś faworyzowanym zawodnikiem, na jego terenie. W innym wypadku jego kariera może stać się już bardziej celebryckimi popisami niż walką o poważne tytuły.


Marcus Browne vs. Sean Monaghan

Ciekawe starcie w wadze półciężkiej. Spotkało się dwóch niepokonanych znajomych, z szerokiej czołówki swojej dywizji. Od początku zarysowała się pewna przewaga Browne’a, który imponował dynamiką i agresją. Różnica w szybkości okazała się chyba kluczowa i sprawiła, że Monaghan został szybko zastopowany. Na deskach znalazł się już w pierwszej rundzie, a walka ostatecznie zakończyła się w starciu drugim. Szybka robota czarnoskórego pięściarza, którego boks dobrze się ogląda. Teraz czekamy na jego starcie o jakiś poważny, mistrzowski tytuł. Doczekamy się tego może już niebawem, a Amerykanin w takiej potyczce wcale nie musi stać na straconej pozycji (choć konkurencja w wadze półciężkiej jest aktualnie bardzo mocna).



INGLEWOOD

Joe Smith Jr vs. Sullivan Barrera

Kolejne starcie pomiędzy czołowymi postaciami wagi półciężkiej. Mający dobrą passę, pogromca Andrzeja Fonfary oraz Bernarda Hopkinsa przeciwko technikowi z Kuby, który jedyną porażkę odniósł z genialnym przecież Andre Wardem. Początek był zacięty, być może nawet z lekkim wskazaniem na Smitha Jr, który dobry start przypieczętował nawet nokdaunem na Barrerze. Wydawało się, że walka może za długo nie potrwać, jednak Kubańczyk szybko się otrząsnął i zaczął robić swoje. Do końca walki Barrera boksował już uważnie i dość często karcił silnego, ale ograniczonego boksersko rywala. Taktyka Smitha Jr była jedna – znokautować rywala. Mocny cios to jednak czasem w boksie za mało, zwłaszcza jeśli mamy naprzeciw sprytnego przeciwnika. Takim okazał się Kubańczyk, który systematycznie punktował Smitha Jr i dowiózł zwycięstwo do końca, bez ponownych wizyt na deskach. 5 minut Smitha Jr minęło, za to przed Barrerą być może jakaś naprawdę duża walka. Wczorajsza wygrana to dla niego bardzo cenne zwycięstwo, które może okazać się przepustką nawet do walki o poważny tytuł, np. z Adonisem Stevensonem o „prawdziwy” pas federacji WBC w wadze półciężkiej.


sobota, 15 lipca 2017

Spartan up!: bądź jak Spartanin


Robiąc jakiś czas temu większe zakupy w internetowej księgarni, zwróciłem uwagę na pewną okładkę w przedstawianych propozycjach. Była to oprawa książki „Spartan up!: bądź jak Spartanin”. Kompletowałem właśnie mój księgozbiór na zbliżającą się delegację do pracy poza miejsce zamieszkania. Szukałem m.in. tytułów, które będą w stanie mnie jakoś zainspirować i zmotywować do cięższej pracy. Z uwagi na codziennie zmiany i wyrabianie godzin ponad normę, dalsze systematyczne treningi były nieco utrudnione. Okładka wspomnianej książki mignęła mi już przed oczyma jakiś czas temu, ale to teraz uznałem że nadszedł właściwy moment na tego typu lekturę. Tym razem bez przesadnego już analizowania zawartości utworu kliknąłem na ikonkę koszyka i dodałem pozycję do mojej listy zakupów.

Po kilku tygodniach zabrałem się do czytania. Na początku lekkie rozczarowanie. Lubię zostawić sobie czasem pewien margines nieznajomości tematu i odkrywanie konceptu książki dopiero podczas lektury. Nie spodziewałem się jednak takiego nasycenia treści komercją. Niektórzy stwierdziliby wręcz, że tytuł jest chamską reklamą biegu, który autor książki cyklicznie organizuje. Tu mogła zawinić też moja niewiedza. Zapewne wielu siedzących w temacie skumało od razu o co chodzi. Na okładce widnieje bowiem logo biegów wytrzymałościowych „Spartan Race”. To chyba najpopularniejsza na świecie formuła biegów z przeszkodami „dla każdego”. Użyłem cudzysłowu, gdyż ukończenie choćby najkrótszej wersji Spartan Race nie jest prostym wyczynem. Z tego co opisuje Joe De Sena (autor) – jest wręcz ekstremalnie trudne. W tym miejscu poświęcę głównemu autorowi książki kilka słów. Joe De Sena to światowa legenda wyścigów przygodowych i wytrzymałościowych. Ukończył m.in. 217 kilometrowy ultramaraton Badwater, pokonał 225 kilometrów podczas triatlonu Lake Placid Ironman i przebiegł 160 kilometrów w ramach górskiego wyścigu w Vermont. A to wszystko… w ciągu jednego tygodnia.  De Sena jest również jednym z założycieli wspomnianego projektu Spartan Race, któremu w głównej mierze poświęcona jest omawiana książka. W pisaniu pomagał mu także Jeff O’Connell, redaktor naczelny portalu bodybuilding.com. Przyznam, że nazwa „Spartan Race” obiła mi się już o uszy, jednak w dobie zalewania nas różnymi Runmageddonami i biegami typu survival nie wiedziałem do końca czym jest spartańska wersja tego typu wydarzenia. Nigdy zresztą nie byłem wielkim fanem takich biegów. Uważałem, że uczestnicy chcą trochę na siłę robić z siebie sztucznych bohaterów, a tak naprawdę priorytetem organizatorów jest bezpieczeństwo i nikomu nic wielkiego nie grozi. Prawdziwym bohaterem jest się kiedy rzeczywiście znajdziemy się w niekontrolowanych i nieprzewidzianych warunkach, kiedy nikt nad nami nie czuwa. A jeśli ktoś chce świadomie zrobić coś bohaterskiego i pożytecznego zarazem to niech odda lepiej komuś krew lub szpik kostny. Takie podejście miałem przed dłuższy czas. Po tej lekturze nie zmieniło się ono diametralnie, choć przyznam że sam zacząłem się zastanawiać nad udziałem w Spartan Race – póki co w jego najkrótszej wersji, czyli Spartan Sprint.



Przejdźmy do sedna. O czym przeczytamy w „Spartan up!: bądź jak Spartanin”? Pominę już liczne zachęty do udziału w biegu, który wedle autora pomoże nam przełamać własne granice i stać się kimś lepszym. Przyznam, że jest tu tego sporo, ale taki już typ z Joe De Seny – stara się motywować i zachęcać na każdym kroku. Korzyści finansowe jakie czerpie z biegów oraz książki to już inna kwestia. W pierwszej części książki przeczytam o paru prawdziwych historiach, które mogą (lub nie) nas zainspirować. Autor przytacza przypadki kilku znanych odkrywców/podróżników/rozbitków, których z jakiegoś powodu podziwia. Do tych przypadków dość często odnosi się także w dalszej części lektury. De Sena pisze także o ludzkiej mentalności, porusza temat ludzkiego charakteru i pracy nad silną wolą. Opisuje m.in. historyczny „Test ciasteczkowy”. Zainteresowani mogą poszukać na czym on dokładnie polegał. Wniosek generalnie jest taki, że osoby które potrafią odkładać nagrodę na później (już w dzieciństwie) są predysponowani do większych osiągnięć. Mnie to w sumie podbudowało. Już jako dzieciak potrafiłem m.in nie jeść śniadania w szkole przez kilka dobrych miesięcy, by uzbierać pieniądze na konsolę do gier ;) W tym wypadku analogia do „testu ciasteczkowego” jest znaczna. No, ale to nie miejsce bym wystawiał sobie laurkę. Poczytamy też o „skali porównawczej” – czyli zrób sobie trudniej, by potem mieć łatwiej. Myślę, że wielu ludzi i tak stosuje tę zasadę – mniej lub bardziej świadomie. Na łamach książki znajdziemy też parę słów o budowaniu sprawności (mocno ogólnie) oraz właściwym odżywianiu. Autor proponuje prostą i niezbyt obfitą dietę, opartą na nieprzetworzonych produktach. Docelowo chodzi o to, by jak najbardziej zahartować i „zekonomizować” swój organizm. De Sena wspomina też sporo o pokonywaniu życiowych trudności, opisuje m.in. drogę swojego powrotu do sportu po ciężkim wypadku. Przytacza też kilka podobnych historii ludzi, którzy wykazali się niebywałą determinacją oraz hartem ducha. Przeczytamy tu również coś o ludzkich więziach oraz wychowywaniu dzieci według koncepcji autora. Miejscami było to dla mnie nawet zabawne, gdyż przypominało mi pewien film komediowy, który szczerze polecam. „Captain Fantastic” – tak brzmi jego tytuł. Nie chodzi o to, że krytykuję wizję De Seny. Miejscami traktuję ją jednak z pewnym dystansem. Pewne rzeczy z tej książki przypadły mi do gustu bardziej, pewne mniej. Niektóre pomysły autora stosowałem już wcześniej, nie wiedząc nawet  że ktoś je „opatentował” lub przynajmniej zajmuje się ich głośną promocją.



„Spartan up!: bądź jak Spartanin” to dobra książka. Nie ustrzegła się pewnych błędów (także merytorycznych) i niedociągnięć, jednak w swojej kategorii jest naprawdę porządnym tytułem. Poleciłbym ją przede wszystkim jako motywator dla ludzi, który znaleźli się w jakimś życiowym dołku. Nie wiem czy podziała na każdego, ale nie zaszkodzi spróbować. Na pewno więcej dowiedzą się z niej ludzie początkujący, ci którzy niedawno przestawili się na aktywny tryb życia, lub dopiero takowy zamierzają prowadzić J Do tego typu ludzi treść książki trafi według mnie najbardziej. Choć mam też odczucie, że tytuł ten może co niektórych przygnieść dość „hardkorowym” podejściem autora. Na koniec zamieszczę jeszcze kodeks Spartanina stworzony właśnie przez  Joe De Senę.

Moja ocena książki: 7/10

KODEKS SPARTANINA
  • ·         Spartanin doprowadza swoje ciało i umysł do granic możliwości
  • ·         Spartanin doskonali się w kontrolowaniu swoich emocji
  • ·         Spartanin ciągle się uczy
  • ·         Spartanin jest hojny
  • ·         Spartanin jest przywódcą
  • ·         Spartanin za wszelką cenę broni własnych przekonań
  • ·         Spartanin zna swoje wady tak samo jak swoje zalety
  • ·         Spartanin udowadnia swoje racje czynem, nie słowem
  • ·         Spartanin przeżywa każdy dzień tak, jakby to był jego ostatni



niedziela, 9 lipca 2017

Co tam w boksie? World Boxing Super Series



Rozlosowano, a w zasadzie ustalono pary pierwszego turnieju spod znaku World Boxing Super Series. Zarówno w wadze super średniej, jak i tej bardziej nas interesującej (i chyba nie tylko nas) - junior ciężkiej. Pierwsza seria pojedynków odbędzie się już na jesieni. O trofeum im. Muhammada Alego zawalczy po 8 pięściarzy w kategorii super średniej oraz junior ciężkiej. Dziś przedstawię pokrótce moje typy na rozstrzygnięcie pierwszych walk oraz końcowe rozstrzygnięcia.

WAGA SUPER ŚREDNIA

Nawiązania do pamiętnego „Super six” są nieuniknione. Ten odbyty przed kilkoma laty turniej cieszył się nie lada zainteresowaniem oraz na dobre wypromował doskonałego Andre Warda. Udział wzięły też takie nazwiska jak Mikkel Kessler, Artur Abraham czy Andre Direll. „Super six” okazała się super inicjatywą, a po paru latach w końcu doczekaliśmy się podobnego projektu. Nazwiska uczestników mogą być anonimowe dla kogoś niebędącego zagorzałym, bokserskim fanem. Nawet ci „kumaci” mogą mieć do obsady pewne zastrzeżenia, ja jednak jestem zadowolony. Dlaczego? Bo będzie to fajny powiew świeżości dla bokserskiego kibica. Waga super średnia tego potrzebuje, to takie „Nowe rozdanie” w wersji światowej. Sam turniej na pewno kogoś wypromuje, choć faworytami będą zapewne te bardziej znane nazwiska – Smith, Groves, Abraham/Eubank jr, ew. Brahmer.



George Groves (26-3, 19 KO) – Jamie Cox (23-0, 13 KO)

Faworytem “Św. Jerzy” . Choć rywal niepokonany i starszy, to różnica w doświadczeniu jest tu kolosalna (na korzyść Grovesa). Groves to zawodnik kochający wyzwania, nigdy nikogo nie unikał. Walczył już ze światową czołówką (z różnym rezultatem), choć sam jest jeszcze stosunkowo młody. O Grovesie wiemy już dużo, znamy jego wady (kondycja, czasem głowa) i zalety (szybkość, mocny cios, ambicja). Co można powiedzieć o Coxie? Póki co nikogo wielkiego nie pokonał i to się już raczej nie zmieni. Blisko 31-letni Cox powinien być dla Grovesa rozgrzewką przed większymi wyzwaniami w tym turnieju.

Mój typ:
George Groves przed czasem

Callum Smith (22-0, 17 KO) – Erik Skoglund (26-0, 12 KO)

Interesujące starcie dwóch super średnich. Można powiedzieć, że obaj są w szczycie swojej kariery, obaj niepokonani. Większość stawia chyba na Smitha i ja też nie będę tu oryginalny. Skandynawowie mają sporo solidnych bokserów, jednak bardzo rzadko udaje im się sięgnąć bokserskiego olimpu. Zwykle do wejścia na szczyt brakuje im nieco polotu i po prostu bokserskiego kunsztu. A może też wyspiarskiego, pięściarskiego klimatu? Na jego brak na pewno nie może narzekać Callum Smith, jeden z czwórki (!) boksującego rodzeństwa. Callum jest podobno tym najbardziej utalentowanym z braci. Świetne warunki fizyczne i dobry, bokserski warsztat predysponuje go do dużych rzeczy. Czas na weryfikację. Obaj muszą potwierdzić jeszcze swoją klasę w starciach z „topem”. Największe dotychczasowe zwycięstwa Anglika to pokonanie Rocky Fieldinga oraz Hadillaha Mohoumadiego. Największe triumfy Szweda to wygrane z Ryno Liebenbergiem oraz Timy’m Shalą.

Mój typ:
Callum Smith na punkty

Chris Eubank Jr (24-1, 19 KO) / Artur Abraham (46-5, 30 KO) (rozstrzygnięcie 15 lipca) – Avni Yildirim (16-0, 10 KO)

Tutaj nie wiemy jeszcze kto zmierzy się z Yildirimem. Więcej będzie można napisać po 15 lipca, kiedy o udział w turnieju zawalczą Chris Eubank Jr i Artur Abraham. W każdym wypadku stawiam na bicie Turasa. Niepokonany Yildirim to perspektywiczny zawodnik, jednak wciąż zbyt mało doświadczony by święcić triumfy nad kimś klasy Eubanka Jr czy Abrahama. Turek największe zwycięstwa odniósł dotychczas przeciwko Schillerowi Hyppolyte oraz Marco Antonio Peribanowi. Choć to solidni bokserzy to według mnie statystyka jego zwycięstw po tym turnieju się nie poprawi.

Mój typ:
Avni Yildirim przegra

Jurgen Brahmer (48-3, 35 KO) – Rob Brant (22-0, 15 KO)

Niemiecki weteran kontra młody, dobrze rokujący Amerykanin. Brahmer zjadł już na boksie zęby. Ten turniej będzie dla niego swego rodzaju „odprawą” na bokserską emeryturę. Choć Brahmer to zawodnik utytułowany i zawsze groźny, to w tym pojedynku węszę niespodziankę. Próżno szukać wielkich nazwisk w bilansie Branta, ale ten turniej może mu właśnie umożliwić wypłynięcie na szerokie wody. Zmierzenie się z kimś takim jak Brahmer będzie z pewnością dużym przeskokiem w poziomie rywali, mimo wszystko wyczuwam triumf młodości. Czas Brahmera dobiega już końca. Młodość, świeżość i ambicja zatriumfują – ot taki mój, luźny typ. Samą walkę bardzo chętnie obejrzę.

Mój typ:
Rob Brant przed czasem w końcowych rundach

Końcowe rozstrzygnięcia:

Ja wierzę w młodego Eubanka (a przedtem oczywiście pokonanie Abrahama). Wielu nie docenia juniora ze względu na jego beszczelny styl oraz „porażkę” z Saundersem, która według mnie porażką nie była. Wysoko oceniam również szanse na triumf innego wyspiarza – Calluma Smitha. W bezpośrednim starciu z Eubankiem stawiałbym jednak na Juniora. Boks Smitha zdaje się nieco stać w miejscu, brak mu również starć z absolutną czołówką. Eubank Jr wydaje się wciąż rozwijać. Sporo namieszać może także kolejny Brytyjczyk - George Groves. To pięściarz, którego nigdy nie można skreślać. W decydujących momentach kariery brakowało mu zazwyczaj… zdrowia, jednak w ostatnim pojedynku przetrwał kryzys i sięgnął po mistrzowski pas. Jego atuty to nieprzewidywalność i mocny cios.


WAGA JUNIOR CIĘŻKA

Czas na „crem de la creme”. Obsada w wadze cruiser jest według mnie znacznie atrakcyjniejsza. Także dla mniej zagorzałych fanów boksu nazwiska są bardziej rozpoznawalne. Jedyne zastrzeżenia mieć można do udziału Mike’a Pereza, który w tej dywizji nikogo znaczącego jeszcze nie pokonał. Bardziej racjonalna byłaby kandydatura Krzysztofa Głowackiego, ale cóż… taki już jest boks i elementu polityki nie mogło zabraknąć. Tymczasem „Główka” jako oficjalny rezerwowy może jeszcze swoją szansę dostać. Ciężko uwierzyć, że nikomu nie przydarzy się podczas przygotowań żaden uraz. Z drugiej strony – gratyfikacje za walki są w tym turnieju na tyle wysokie, że nie zdziwiłbym się udziału zawodników, którzy nie będą w pełni dysponowani.



Aleksander Usyk (12-0, 10 KO) – Marco Huck (40-4-1, 27 KO)

Starcie ukraińsko – niemieckie. Zdecydowanym faworytem będzie mistrz olimpijski, niepokonany na zawodowych ringach Usyk. Marco Huck to bokser groźny, ale.. chyba już wyboksowany. Wydaje mi się, że to typ pięściarza który jest „wariatem” do pierwszej dotkliwej porażki. Taką była ta odniesiona z Krzysztofem Głowackim. Marco lepszy już więc nie będzie, a jego surowy styl okaże się wodą na młyn dla Ukraińca. Według mnie Usyk wręcz ośmieszy Hucka, „wyrwie jego duszę” na dobre i praktycznie zakończy karierę Niemca. Technicznie dzieli tę parę przepaść, a co istotne – Usyk nie odstaje też pod względem fizycznym.

Mój typ:
Oleksandr Usyk przed czasem w drugiej połowie walki


Murat Gassijew (24-0, 17 KO) – Krzysztof Włodarczyk (53-3-1, 37 KO)

Nie oszukujmy się. „Diablo” według zdecydowanej większości jedzie na pożarcie, ma być dla Gassijewa tylko śniadaniem. Według bukmacherów to Polak ma najmniejsze szanse na triumf w turnieju, z kolei Gassijew jest konsekwentnie wymieniany w gronie faworytów. Murat jest większy, młodszy, bardziej „luźny” i prawdopodobnie nawet silniejszy niż Krzysztof. Oglądałem ostatnią walkę „Diablo” w Poznaniu i przyznam, że jej przebieg również nie napawał optymizmem. Podopieczny Abela Sancheza to młody „dzik”. Ma ledwie 24 lata, rośnie w siłę z każdym pojedynkiem, a i tak ma już na swoim koncie tak poważny skalp jak Denis Lebediev, któremu zabrał tytuł mistrza świata federacji IBF. Gdzie upatrywać szans Włodarczyka? Może w tym, że… nie jest faworytem. Krzysiu najbardziej spina się kiedy „musi”. „Diablo” nie był faworytem w pojedynkach z Greenem w Australii, czy Czakijewem w Rosji, a oba zakończył efektownymi nokautami. Czy jednak Gassijev to nie jest już półka za wysoko? Prawdopodobnie tak, ale poczekajmy. Można by przytoczyć również słowa, że „puncher ma zawsze szanse”. Szczęka Gassijeva wydaje się co prawda bardzo mocna, ale kto wie…

Mój typ:
Murat Gassijev przed czasem w drugiej połowie walki

Mairis Briedis (22-0, 18 KO) – Mike Perez (22-2-1, 14 KO)

Ciekawe starcie, choć faworytem na pewno będzie Łotysz. Odchudzona wersja Pereza prezentuje się co prawda bardzo dobrze wizualnie, ale pamiętajmy że to boks, a nie zawody sylwetkowe. Briedis po kolei zdawał wszystkie, co raz trudniejsze testy w swojej karierze, a w ostatnim pojedynku zdominował Marco Hucka. Łotysz to jeden z faworytów do triumfu w całym turnieju z kolei po Perezie… nie wiadomo czego się spodziewać. Dotychczas stoczył w tej dywizji tylko jedną walkę i to z mało znaczącym przeciwnikiem, na przetarcie. Wiemy, że Kubańczyk ma spore możliwości, choć chyba nie zawsze jego sprzymierzeńcem była głowa. Niektórzy twierdzą, że to już nie ten sam zawodnik po pamiętnej walce z Abdusalamovem. Generalnie kariera Pereza miała już wzloty i upadki. Czy zmiana kategorii wagowej na niższą i nowe podejście do odżywiania pozwolą na jeszcze jeden wzlot? Według mnie nie, nie w tym turnieju. Zupełnie Kubańczyka jednak nie skreślam.

Mój typ:
Mairis Briedis na punkty

Yunier Dorticos (21-0, 20 KO) – Dimitrij Kudryashov (21-1, 21 KO)

Bardzo interesujące starcie kubańsko – rosyjskie. Dorticos (pomimo bycia mistrzem) jest dla mnie najbardziej anonimowym graczem ze stawki turnieju. Po tym co widziałem w internecie oceniam szanse zawodników w tej walccec na około 50 na 50. Obaj mają bardzo mocne uderzenie, rozstrzygnięcia na punkty nie ma się co tu spodziewać. Dorticos jest dość elastyczny w swoich atakach, potrafi zadawać ciosy w różnych płaszczyznach, ma niewygodny styl. Rosjanin jest bardziej „sztywny”, ale też mocniej zbudowany. Można znaleźć pewne podobieństwa pomiędzy Dorticosem, a Durodolą – jedynym pogromcą Rosjanina. Durodola sprawił Dimitrijovi sporo kłopotów, choć ostatecznie Rosjanin skutecznie się zrewanżował. Te dwie walki z Durodolą to na pewno bardzo cenne doświadczenie, które przyda się w starciu z Kubańczykiem. Dorticos ma tylko jeden poważny skalp na swoim koncie – to zwycięstwo przed czasem z Yourim Kalengą. Osiągnięcie to robi wrażenie, choć postawię jednak na Rosjanina. Myślę, że przeważy jego nieco większa siła rażenia.

Mój typ:
Dmitrij Kudryashov przed czasem

Końcowe rozstrzygnięcia:

W gronie faworytów wymienia się przede wszystkim Usyka, Breidisa i Gassijeva. Całkowicie się z tym zgadzam. Każdy z nich to wielki, niepokonany zawodnik. Nie spodziewam się, by po trofeum sięgnął ktoś z reszty stawki, choć takich puncherów jak Kudryashov nie należy oczywiście lekceważyć. Pewne jest dla mnie to, że turniej zdominują pięściarze ze „wschodniego bloku”. Jako ostatecznego triumfatora wskażę Usyka. Ukrainiec to zawodnik niemal kompletny, z mistrzowską mentalnością. Według mnie jest to pięściarz najbardziej elastyczny i inteligentny. Bardzo duże znaczenie z puncherami będzie miała jego praca nóg, a jak to dowiedzieliśmy się po gali w Gdańsku, przed 10 miesiącami: „nogi wilka karmią”.